
https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/
https://bonito.pl/k-654105251-moja-noc-z-irma
https://sklep.wydawnictwopg.pl/pl/p/Moja-noc-z-Irma/82
Co robić, jeśli lubi się łowić ryby? Znam najprostszą odpowiedź: należy kupić wędkę i pójść nad rzekę, staw, na pomost wychodzący w ocean. Zarzucić i czekać. Jeśli ktoś lubi łowić w ciepłych wodach, powiedzmy tuńczyka, to Zatoka Meksykańska, południowo zachodnia Floryda nadaje się do tego idealnie. Wystarczy pojechać.
Ale można też postąpić trochę inaczej. Przy założeniu pewnej płynności finansowej. Można na przykład kupić wysepkę wraz z przystanią, wypływać łodzią w przejrzystość wody, w której śmigają srebrem tłuste okazy. I wtedy zarzucać wędkę, kiedy się chce, gdzie się chce i, co ważne niebywale dla przedsiębiorcy, wielkiego inwestora, z kim trzeba chcieć!
To było rozwiązanie jakie zastosował Barron Gift Collier.
W 1911 roku udał się z żoną na południowo zachodnią Florydę. Zaprosił go kolega biznesmen. Kolega milioner, „magnat tramwajowy” z Chicago, John Roach, posiadacz niewielkiej wyspy u wybrzeży Fortu Myers. Kiedy Collier ujrzał Useppa Island, kiedy wciągnął w nozdrza zapach bogatej w ryby Zatoki Meksykańskiej, kiedy delikatne, ciepłe powietrze ogarnęło go subtropikalną zimą, kiedy całkowicie oniemiał na widok złotych zachodów słońca…odkupił wyspę za sto tysięcy dolarów. Za fortunę.
Nie uszczupliło to jego zasobów finansowych. Miał trzydzieści osiem lat i miliony dolarów do zainwestowania.
Collier pochodził z Memphis, Tennessee. Cowles Myles Collier, jego ojciec służył w marynarce Stanów Zjednoczonych, jednak wystąpił z niej na początku wojny secesyjnej, żeby walczyć w stopniu pułkownika w barwach Konfederacji.
Collier młodszy nie widział dla siebie kariery wojskowej, nie tylko dlatego, że karierę ojca przerwała przegrana strony, po której się opowiedział. Nosił dwa imiona: Barron i Gift, imiona bohaterów Konfederacji, ale mundur w sensie dosłownym i przenośnym był dla niego zbyt ciasnym wyborem. Musiałby się podporządkować, wykonywać czyjeś rozkazy.
Przerwał naukę w wieku lat szesnastu. Chciał uciec od dyscypliny, od czegoś w czym widział ograniczenie, nie rozwój. Rozpoczął pracę w firmie kolejowej, pozyskiwał dla niej kontrakty na przeładunek. Niezwykle efektywny, chwalony, myślał już o czymś innym.
Miał pomysł na gazowe oświetlenie części Memphis. Przekonał do niego radnych, zdobył odpowiednie uprawnienia, kontrakt na wyłączność. I założył własne przedsiębiorstwo. Zatrudnił dwudziestu pięciu młodych chłopców. Sam nie uciekał od pracy. Podobno nad ranem jeździł po ulicach i gasił latarnie.
Za część pieniędzy z biznesu oświetleniowego nabył udział w drukarni. Ta drukarnia nie miała się dobrze, powstawały w niej reklamy, ale jakoś ten potencjalnie obiecujący biznes nie szedł. Collier zapewnił sobie wyłączne prawa do reklam umieszczanych wewnątrz tramwajów. Zmienił ich treść i format, sposób eksponowania. Powstały kolorowe plansze, wygodne, niewielkie, ale widoczne, rzucające się w oczy. I poszło!
Miał dziewiętnaście lat. Za pięć będzie milionerem.
Rozumował bardzo logicznie, jak rasowy inwestor, jak stary wyga. Uważał, że skoro w wielkich miastach jak Nowy Jork czy Boston, ludzie przemieszczają się do pracy tramwajami, to należy ich uwagę w czasie jazdy przykuć odpowiednio ciekawymi obrazkami, zapadającymi w pamięć kilkoma słowami hasłami. Logicznie rzecz biorąc, myślał, to musi się przełożyć na pieniądze. Reklamy keczupu Heinza, gumy do żucia Wrigleya, Fig Newtons, Nabisco Crackers, ale i klubów „dla dorosłych pań i panów”, umieszczane były nad oknami, widoczne i dla siedzących i dla stojących pasażerów.
Pieniądze zaczęły skapywać, spływać strugą aż w końcu lały się szerokim strumieniem!
Memphis stało się za małe. Potrzebny był Nowy Jork.
Pojechał tam nie znając wielkich tego innego pod każdym względem miasta. Wydeptywał ścieżki, siedział godzinami pod drzwiami wielkich i mniejszych przedsiębiorców, bankierów. Nie czuł się tu dobrze, ale wiedział, że Nowy Jork jest kolejnym, koniecznym etapem, terenem dla rozwoju jego energicznej przedsiębiorczości. Nie umiał przyzwyczaić się do tutejszych obyczajów. Opisywał z lekkim zażenowaniem, jak to na początku swojego pobytu ustąpił w metrze miejsca kobiecie, ale ta nie zdążyła usiąść, bo wcześniej zajął je jakiś drab. Kiedy oburzony podniesionym głosem zbeształ go, reszta pasażerów obrzuciła go wyzwiskami, z których „chuligan” było najdelikatniejszym. Zszokowany nie umiał pojąć o co chodzi! Miał ten akcent swoich stron, którego nigdy nie chciał ani nie zamierzał się pozbyć, i niejeden raz „prawdziwi nowojorczycy” traktowali go z góry.
Ale nie przedsiębiorcy i bankierzy! Po niedługim czasie, kiedy jego reklamy rozprzestrzeniły się nie tylko w Nowym Jorku, ale i w wielu innych wielkich ośrodkach Stanów, a także w Kanadzie, do jego znajomych zaliczali się J. P. Morgan, Henry Ford, William Random Hearst, Henry J. Heinz, William Mills Wrigley. Później Franklin D. Roosevelt. Zawdzięczał to obrotności, ale i południowemu sposobowi zjednywania sobie ludzi, swoistej, naturalnej elegancji i ujmującemu zachowaniu. Nosił nieskazitelne garnitury tak jakby to była bonżurka z wykładanymi aksamitem klapami. Chętnie uchylał kapelusza, skłaniając głowę w geście uprzejmego pozdrowienia.
Wreszcie znalazł czas na ustabilizowanie swojego życia osobistego. Miss Juliet Gordon Carnes pochodziła jak on z Memphis. Delikatna szatynka, „świetnie wychowana” (cokolwiek to wtedy znaczyło), „dama z Południa” jak ją charakteryzuje obecne pokolenie rodziny Collierów. On energiczny, wręcz fascynujący niewyczerpywalną energia, pomysłami, zdobywał ją, ujmował…Pobrali się w 1907 roku. Miała dwadzieścia trzy lata. On trzydzieści cztery. W kilka miesięcy potem urodził się pierwszy syn, Barron Jr.
Mieszkali w Nowym Jorku na West Side, w obszernej kamienicy przy siedemdziesiątej ulicy. Biuro Colliera znajdowało się w nowym i nowoczesnym Flatiron Building, słynnym manhattańskim „żelazku”. Wtedy świadczący o wysokim statusie biznesowym adres.
W kilka lat później byli gośćmi na Useppa Island, gdzie spędzili pierwszą, zachwycającą, florydzką zimę.
Kiedy kupił wyspę, wydawało się, że osiągnął spokój. Był ojcem trzech synów. Mężem młodej, pięknej, oddanej mu kobiety. Interesy w Nowym Jorku szły doskonale. Niejeden zatrzymałby się w tym momencie, no, przynajmniej zwolnił obroty, ale nie on.
Na Useppa stworzył ekskluzywny klub dla wędkarzy, dla finansowej śmietanki, dla wielkich rekinów finansjery. Podobno to odwiedzający go koledzy milionerzy prosili go usilnie, żeby obok swojej „rybackiej chatki”, jak nazywał luksusową obszerną willę, do której wchodziło się paradnymi białymi schodami, wybudował „hotelik”, w którym mogliby spędzać czas i oddawać się łowieniu ryb i interesów…Powstał ekskluzywny klub, „Izaak Walton Club”, nazwany tak na cześć siedemnastowiecznego pisarza, autora „Doskonałego Wędkarza”.
Collier pokochał Florydę od pierwszego wejrzenia. Mówił o tym często: „ta przyroda poraziła mnie od razu…”, uważał, że nigdzie nie ma równie urzekających zachodów słońca. Zgadzam się z nim całkowicie! Niektórzy z jego znajomych i przyjaciół wzruszali ramionami. Jak można się zachwycać kawałkiem ziemi nad którym wirują roje komarów?
Collier wprowadził na swojej wyspie swój styl życia. Łowienie ryb tak, ale podawanie ich potem w kunsztowny sposób w czasie trochę sztywnych kolacji, do których zasiadano w wieczorowych strojach. Lubił pewien formalizm. Może dlatego jego goście uciekali z eleganckiego wnętrza do przeszklonego budynku z barem i parkietem do tańca, który wzniósł dla obsługi, gdzie mogli się bawić długo w noc. Collier w tych libacjach udziału nie tylko nie brał, ale nie patrzył na to „mieszanie się” przychylnym okiem. Po jednym z zimowych sezonów budynek spłonął.
O swoich interesach nigdy nie zapominał. Przebywając na wyspie utrzymywał obfitą korespondencję ze swoim zarządcą w Nowym Jorku, który informował go w długich listach o najmniejszych drobiazgach. Interesy wplecione gęstym węzłem w jego życie, stanowiły z nim całość. Nie umiał „usiedzieć na miejscu”, wypatrywał stale czegoś nowego. Oprócz ogromnej spółki reklamowej, posiadał sieć hoteli, kompanii telefonicznych, pól golfowych, ekskluzywnych klubów wędkarskich i… dystrybutorów gumy do żucia. I wiele innych inwestycji.
Jednak Floryda, ta przyroda, która urzekła go na Useppa Island była, jego zdaniem, najlepszą z nich. Tu widział przyszłość, nieograniczone możliwości. I, jak zwykle, nie pomylił się.
Część milionowych zysków systematycznie inwestował w niezagospodarowane przestrzenie, w miejsca, nad którymi władzę sprawowały na razie aligatory, setki gatunków ptactwa i rzeka zieleni. Po dziesięciu latach był panem na ponad stu milionach akrów wybrzeża i interioru, co uczyniło go największym posiadaczem ziemi na Florydzie. Potentatem. Właścicielem pustki, którą – na razie – nikt się nie interesował. Wiedział, że na tym może tylko zyskać. Miał wizję i kapitał.
Teraz musiał w pustkę wprowadzić infrastrukturę!
c.d.n.