…
Po wojnie secesyjnej na wybrzeże zachodniej Florydy przybywali ludzie ubodzy, zamożni, nowobogaccy. Kupowali ziemię od licencjonowanych pośredników, którymi często w tym czasie byli urzędnicy pocztowi albo właściciele wielobranżowych sklepów takich „mydło i powidło”. Ziemia była niczyja, tak uważali przyjezdni. Seminole, rdzenni jej mieszkańcy zostali oficjalnie usunięci prezydencką ustawą „Indian Removal Act”, prawnie nie istnieli. Reszty dokonały trzy wojny seminolskie zwane też „florydzkimi”. Ci, którzy przetrwali, osiedlali się w głębi podmokłych terenów Everglades
Ceny ziemi nad Zatoką Meksykańską wzrastały. Były generał Konfederacji i były senator Kentucky, John Stuart Williams oraz Walter Newman Handleman, właściciel najpoczytniejszego dziennika w Kentucky „Louisville Courrier Journal”, obrali strategię szybkiego działania. Postanowili, że na paśmie lądu między Zatoką Meksykańską a laguną, która przywiodła im na myśl skojarzenie z Neapolem, powstanie miasto. Postanowili, że nazwą je Naples. Wielu rzeczy jednak nie domyśleli, nie przewidzieli i za kilka lat poniosą tego konsekwencje. Na razie trwali w zachwycie nad własnym pomysłem.
W 1886 roku, w rok po podróży łodzią, w rok po tym, jak zauroczyło ich to rajskie miejsce, powstała „Naples Town Improvement Company”, spółka, której celem było stworzenie miejsca wypoczynku, zimowego kurortu dla przybywających z Mid West.
Za jedenaście tysięcy sto trzynaście dolarów kupili ponad trzy tysiące akrów ziemi obiecanej.
*
Czekaliśmy na kolejną fazę zachodu. Niebo gęstniało. Mój brat był gotowy na ten etap: blue hour. Ustawił inaczej statyw. Umocował na nim inny aparat. Jakaś kobieta z maleńkim pieskiem na ręku przeszła tuż przed nim, w zachwycie, patrząc w stronę złotej, zagarniającej światło kuli. Odwróciła się. „Strasznie przepraszam”, powiedziała do brata, „czy weszłam w kadr, coś zepsułam? Strasznie mi przykro!”. „Nie”, brat uśmiechnął się i zaprzeczył gestem głowy, „nie, na razie czekam, już zrobiłem kilka serii, zresztą, nawet gdyby, w czasie edycji zdjęć dałbym sobie z tym radę!”. Na to ona: „Czy jako profesjonalny fotograf mógłbyś mi zrobić zdjęcie moim telefonem?”.
Potem, kiedy siedzieliśmy we włoskiej restauracyjce przy białej pizzy, a ja miałam przed sobą kieliszek montepulciano, brat wrócił do tego momentu: “wiesz, kiedy mnie nazwała profesjonalnym fotografem, nie umiałem odmówić. Nie ma, jak podkręcić czyjeś ego!”.
*
„Nieustraszony”, tak nazwali obaj założyciele nieistniejącego jeszcze praktycznie miasta niewielki parowiec, który miał przewozić chętnych na odpoczynek w nowiutkim hotelu i tych przybywających z zamiarem inwestowania. „Fearless” kursował systematycznie między położonym na północ Punta Gorda, gdzie docierało się jako tako, żmudnie i uciążliwie drogą lądową, a Naples. Do 1928 roku, kiedy kolejny inwestor z wizją, ale i wielkimi pieniędzmi sfinansował Tamiami Trail, pozostawała tylko droga wodna. Mimo długiej podróży, „nieustraszonych” pasażerów na parowcu nie brakowało.
Właściwie to miasto, dziś perełka, klejnocik, kwintesencja rozkosznego życia, zaczęło się od dwóch nieruchomości: wybiegającego daleko w wody zatoki pomostu, do którego przybijał „Fearless” i położonego naprzeciw, wybudowanego w najwęższym miejscu oddzielającym plażę od laguny „The Naples Hotel”.
Pierwszym gościem była siostra prezydenta, Rose Cleveland. Ciekawa postać, sawantka i intelektualistka, pełniła przez ponad rok rolę pierwszej damy, kiedy jej brat został prezydentem a był czterdziestoparoletnim kawalerem. Wykonywała swe obowiązki z siostrzanego przywiązania, ale z niechęcią. Nie pasowała do herbatek wydawanych przez żony politycznej śmietanki stolicy. Wolała towarzystwo książek…i pewnej przyjaciółki, z którą spędziła potem dojrzałe lata życie. Z ulgą przyjęła małżeństwo brata z młodziutką Frances Folsom i oddała jej berło królowania na waszyngtońskich salonach. Jednak magia nazwiska jej brata pozyskała hotelowi na krótko nowych, snobistycznych gości.
Osiemdziesięciu mieszkańców miasteczka położonego między cukrową plażą a błękitną laguną, która za kilkadziesiąt lat przeistoczy się w port wypełniony luksusowymi jachtami i żaglowcami, znajdowało schronienie w niezwykle prostych domostwach. Samo przedsiębiorstwo naszych bohaterów pomieszczone zostało na początku w „chickee”, strukturze wzniesionej na cyprysowych palach (wtedy florydzki cyprys rósł wszędzie i nie był pod ochroną), której dach tworzyły palmowe liście. „Chickee” to w języku Seminole dom.
*
Teraz się zaczynało. Chmury postanowiły współpracować, stwarzały relief, strukturę, mięsistą trójwymiarowość. O to chodziło. Już kilka dni „zasadzaliśmy” się na ten zachód. I tego wieczoru to było to. Korzystaliśmy z idealnego zachodu jaki sobie Natura na ten wieczór zaplanowała.
Słońce przesączało wdzięcznie światło, jeszcze pewne swojej władzy, jeszcze silne, rozpraszało promienie w feerię różowości. Powoli, bardzo powoli barwy przechodziły w pomarańcze i czerwienie. Powoli, bardzo powoli zanurzały się w żar nad powierzchnią wody. Powoli, bardzo powoli przelewały się miękko łudząc, prowokując trwaniem, kusząc nieskończonością tej gry…
I potem nagła zapaść. Bohater spektaklu opuścił scenę…
*
Już w rok po otwarciu hotelu, w 1890 roku, spółka Williamsa i Haldemana ugrzęzła w długach. To było do przewidzenia. Dochody nigdy nie pokrywały nawet w niewielkim procencie wydatków. Mały hotel, do którego trudno było dotrzeć, nie przynosił wielkich zysków. I wszystko potoczyłoby się doprawdy źle, ponieważ nikt z grona inwestorów nie miał ochoty pchać się w najwyraźniej nieprzemyślany do końca interes. Brakowało temu cudownemu miejscu przede wszystkim logistyki. Raj bez infrastruktury nie jest rajem. A na to poradzić mogły tylko wielkie pieniądze. One przyjdą do Naples później, ale na razie…
Na publicznej aukcji znalazł się tylko jeden zainteresowany: Walter Newman Haldeman. Tak, współwłaściciel spółki, która miała już wobec niego dług w wysokości trzydziestu pięciu tysięcy dolarów!
Za pięćdziesiąt tysięcy dolarów, szaloną na tamte czasy sumę, został jedynym właścicielem „Naples Town Improvement”, ośmiu tysięcy akrów ziemi, na której miało stanąć miasto, „The Naples Hotel” na szesnaście pokoi, parostatku „Fearless”, przystani długości 600 stóp, a także…domu byłego generała Williamsa, swojego biznesowego partnera.
*
Najpiękniejsza część zachodu zaczęła się właśnie teraz. Po tym, jak Słońce gwałtownie opuściło nieboskłon i pozwoliło kolorom grać odtrąbione. Grać barwami ciepła, gorąca, przebłyskami starego złota. To teraz publiczność, nieliczna, ale wierna, na krzesełkach, kocach, ucichła w obliczu końca spektaklu. Zamiast oklasków chwila całkowitego zauroczenia. Cisza.
Za chwilę słychać będzie trzask składanych fotelików, strzępki rozmów. Ale teraz był moment zachwytu, teraz działał czar gwiazdy, która już dawno opuściła scenę, ale nadal panowała nad widownią.
*
Handleman traktował Naples, które praktycznie w całości nabył, jako swojego rodzaju hobby. Mógł sobie na to pozwolić. W rodzimym Kentucky był potentatem prasowym, zamożnym przedsiębiorcą. W Naples wybudował wygodny obszerny, ponad trzystumetrowy biały dom, który stoi do dziś. Pierwszy solidny dom w miasteczku. Mieszkał w nim z rodziną, ale drzwi otwierał na oścież dla przyjaciół i znajomych z Kentucky.
Wiedział doskonale, że nie wzbogaci się na „neapolitańskim” przedsięwzięciu. W Naples nie był wydawcą, publicystą. Owszem, w jego florydzkim gabinecie stała i stoi po dziś dzień jego maszyna do pisania. Ale tu, na południu, w styczności z przyrodą narodził się wielbiciel Florydy. Dbał o ten swój klejnocik trochę jak zazdrosny kochanek, który pokazuje to co ubóstwia tylko wybranym.
Naples pozostawało długo jeszcze po śmierci Handlemana w 1902 roku uroczą oazą, w której zimowało kilkanaście, czasem kilkadziesiąt osób, tyle ile mieścił jedyny hotel. Sytuację miasteczka i całej południowo zachodniej Florydy zmienił pewien multimilioner, magnat reklam tramwajowych, który lubił łowić ryby w ciepłych wodach Zatoki Meksykańskiej. I lubił to robić w pewnym, sobie właściwym, stylu…
c.d.n.