Photo Julis Simo http://www.JulisSimo
Anna Kłosowska, Opowiadania: “Florydzki Neapol”
https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/
https://bonito.pl/k-654105251-moja-noc-z-irma
https://sklep.wydawnictwopg.pl/pl/p/Moja-noc-z-Irma/82 



Do Naples, miasteczka położonego na zachodnim wybrzeżu Florydy przyjeżdża się na spektakle.

Na przykład na oglądanie pysznie, ale nie ostentacyjnie rozłożonej, przyzwyczajonej do siebie słodkiej zamożności. Do normalności zagęszczonego bogactwa.

Dwudziestotysięczne miasto zajmuje szóste miejsce pod względem wysokości dochodów na mieszkańca, a drugie pod względem liczby żyjących w nim milionerów.

Naples to zadbane do niemożliwości pola golfowe, białe cukrowe plaże i domy najbogatszych majestatycznie rozłożone po obu stronach prowadzącego wzdłuż Zatoki Meksykańskiej Golf Shore Boulevard.

Naples to butiki, restauracje, filie wielkich firm, sklepów pomieszczone w gustownym nieefekciarskim dekorum. Nic nie razi ostentacyjnością. Nic nie krzyczy świecącą bylejakością. Wszystko jest na swoim miejscu. Na wypieszczonym miejscu.

Naples to też niezwykłe zachody słońca.

Ze wschodniego wybrzeża Florydy prowadzi tu Alligator Alley, zwana też Everglades Parkway. Półtorej godziny wystarczy, żeby przemieścić się znad oceanu w świat pogrążającej się w wodach Zatoki Meksykańskiej złotej kuli Słońca. A potem, po zachodzie można skorzystać z dyskretnego uroku wielkiego pieniądza i usiąść w ulubionej restauracyjce na niedrogą białą pizzę…

Kolekcjonuję te wieczory spędzone na plaży w Naples. Chodzę po białym piasku, zwanym w folderach dla turystów „cukrowym”. To dziwny piasek. Zawsze, nawet w upały, lekko chłodzi. Sprawia wrażenie delikatnego, a jest twardy, nie zapada się pod stopami. Brodzę w nieprzejrzystej, gęstej seledynem wodzie, trącam powbijane w piasek beżowe muszelki i co chwila spoglądam nad wodę. Na przesączające się przez chmury światło. Na cały ten wolno przede mną się rozwijający rytuał, na monodram w wykonaniu boskości, wielkiego aktora teatru „Planeta Ziemia”, Słońca, w którym uczestniczy zapatrzona w nie bałwochwalczo publiczność.

*

Łódź kołysana martwą falą czekała aż dwaj mężczyźni zdecydują się ruszyć dalej. A oni patrzyli na ciągnące się kilometrami białe plaże.

Łączyła ich przeszłość wojny secesyjnej, którą przeżywali w inny sposób i osobno. Łączyło ich Południe. Obaj walczyli zawzięcie i z przekonaniem, choć w zupełnie różny sposób, jeden orężem drugi piórem, po stronie Konfederacji.

John Stuart Williams nie był wielbicielem przyrody. W każdym razie nie to kierowało nim, kiedy udał się nad Zatokę Meksykańską. Prawnik z wykształcenia, miał za sobą służbę w wojsku Konfederacji w stopniu generała. W wojnie secesyjnej zasłużył się na tyle, że drugi kongres stanów Południa wystawił mu oficjalne podziękowanie za zbrojne czyny. Po zakończeniu działań wojennych przezornie wycofał się do Winchester w Kentucky i zajął gospodarstwem rolnym. Wyznawał ideały liberalnej Whig Party. Opowiadał się, między innymi za subwencjonowaniem robót publicznych przyczyniających się ro rozwoju rolnictwa. Na swoich ziemiach skupił się na uszlachetnieniu bydła.

Po kilku latach spokojnego gospodarowania rzucił się w wir walki politycznej. Został wybrany do stanowej izby niższej, potem usiłował, bezskutecznie, zostać gubernatorem Kentucky. Udało mu się jednak coś bardzo cenionego w curriculum polityka: senatorstwo w Waszyngtonie. Jego polityczne szczęście trwało tylko jedną kadencję i po jej upływie wrócił do Kentucky, a myślami do czegoś, co zajmowało go od jakiegoś czasu.

Chciał założyć miasto. Tak, taki miał cel. A ze swoich senatorskich podróży pamiętał, że są takie miejsca, na zachodnim wybrzeżu Florydy, które by się do tego świetnie nadawały. To wtedy, w 1885 roku wsiadł do łodzi i postanowił swój zamiar urzeczywistnić.

Udało mu się na tę florydzką przygodę namówić Waltera Newman Haldemana, biznesmena, wydawcę „Louisville Courier Journal”, najpoczytniejszego dziennika Kentucky.

Haldeman, z rodziny o korzeniach szwajcarskich, prezbiterianin, oddany zasadom tego kościoła, był postrzegany jako człowiek o niezwykłej sile charakteru a jednocześnie wielkiej skromności.

On też, jak Williams, był zwolennikiem Południa, a w czasach przedwojennych i w czasie wojny wydawcą „Couriera”, dziennika zdecydowanie wspierającego secesjonistów, chłoszczącego ciętym politycznym językiem działania Unii. Kiedy Kentucky, po pewnym czasie neutralności, wyczekiwania raczej, opowiedziało się za Północą, uciekł z Louisville. Do końca wojny wydawał swój dziennik, nie zmienił swoich przekonań.

W kilka lat po zakończeniu wojny secesyjnej i nie tylko dziennikarskich przygodach, dokonał fuzji „Couriera”, który w nowym układzie politycznym istnieć by nie mógł, z wyznającym poglądy Unii „Journalem” i stworzył „Louisville Courrier Journal” prosperujący po dziś dzień. Niektórzy uważali to za przejaw oportunizmu, on za wynik głębokich przemyśleń i racjonalne postępowanie.

*

Jeszcze był czas. Chmury bawiły się promieniami słońca. Na razie niebo nieco zszarzało, nabierało głębi dzięki strukturze chmur. Mój brat wybrał ten wieczór na fotografowanie zachodu przy starej przystani, z której pozostały tylko pale wynurzające się wraz z odchodzącą falą i znikające częściowo przy jej nawrocie. Kiedyś na tych palach leżał drewniany pomost. Kiedyś przybijały tu łodzie z zamożnymi poszukiwaczami ciepła zimą. W czasie odpływu panie w długich sukniach niechętnie wysiadały na mokry, grząski piasek. Kiedy któryś z huraganów porwał drewniany pomost, nie odbudowano go, powstał nowy, dłuższy, wytrzymalszy, który rozpoczął prawdziwy rozwój tego miejsca, do którego dotrzeć można była jedynie drogą wodną. Lądowej przez długi czas nie było. Tamiami trail długości 275 mil, łączący Miami z Tampą powstał dopiero w 1928 roku.

A stare, zmurszałe, wchodzące w wodę pale przyciągają fotografów. To miejsce ikonowe, ma swoje strony internetowe na których wyznawcy Nikkonów i Cannonów wymieniają uwagi, zdjęcia.

Mój brat obrał sobie świetny „spocik”, rozstawił statyw i teraz tylko czekał. Zapowiadało się dobrze. To był, jego zdaniem, a także zdaniem innego wielbiciela zachodów, trzymającego w ręku potężną lufę kamery, perfekcyjnie piękny zachód…

Przyroda miała dla obu panów na łodzi znaczenie tylko w kontekście planowanego przedsięwzięcia. To się co prawda z czasem zmieni, Haldeman pokocha Florydę, Naples i swój dom nad Zatoką w którym będzie spędzał zimy do końca życia. Wydobędzie miasto z finansowych kłopotów wykupując je na jednoosobowej aukcji z długów. Ale na razie przyroda była tłem dla biznesowych kalkulacji.

Williams chciał osiągnąć sukces. To wszystko wpisywało się w filozofię wyznawaną przez byłego generała wojsk Konfederacji, byłego senatora niższej izby parlamentu stanu Kentucky, członka liberalnej partii politycznej do której przylgnął tak jak wielu anty masonów, rozczarowanych republikanów, zniechęconych demokratów. A to on był spirytus movens tego przyszłego przedsięwzięcia.

*

Powoli zbierała się publiczność. Jakaś para rozstawiła składane foteliki z wygodnymi podłokietnikami. Krótko zabrzęczały rozstawiane na stoliczkach szklaneczki do whisky. Kilka osób urządzało sobie miejsce na wielkim beżowym kocu, którego kolor wtapiał się, wraz z odchodzącym słońcem w piasek. Tam wielkie, pękate kieliszki do czerwonego wina. Nie, tu nikt z alkoholem nie przesadza, ale wyczekiwaniu końca dnia często towarzyszy pewien nastrój, pewien rodzaj oddawania hołdu Słońcu. Coś z greckiej mitologii, z powtarzalności końca…A do tego wino się nadaje. Danina oddana przesyłającej nam ciepło gwieździe, które pozwala nam żyć.

*

Słońce powoli zachodziło. Wydobywało zza pasma cukrowej bieli plaży i ciemnego szmaragdu natłoku zieleni drobne błyski. Williams i Haldeman zatrzymali łódź. Tam dalej rozciągała się spokojem zielona laguna. Jak zatoka neapolitańska. Doskonałe miejsce, doskonałe skojarzenie. Doskonały początek. Tu założą miasto. Naples. Florydzki Neapol!

c.d.n.