Anna Kłosowska, Opowiadania: “Pestka po oliwce”

Cyntia zawsze wymaga ode mnie całkowitego skupienia. Skupienia się na niej, na tym co jest jej kolejnym projektem wnętrzarskim („tym razem nie dam się wrobić w przeciętność!”), co ją zaskoczyło w smaku ciasteczkowych białych brzoskwiń („nie są organiczne, a jednak dobre!”), co ją razi („wiesz. mogę wiele znieść, ale nie nudne połączenie kolorów, to boli!”), czego nie rozumie, kiedy ludzie mówią o wieku („każdy ma wiek…jakiś!”), i dlaczego niektóre oliwki podawane są drylowane („to jakbyś wyrzuciła kwintesencję smaku!”).

Z powodu tego ostatniego przekonania, kiedy tylko usiadłyśmy w „Olive pit”, zapytała kelnerkę:

– Mam nadzieję, że skoro restauracja nazywa się „Pestka po oliwce”, to wasze Kalamata – tu stuknęła wskazującym palcem w jadłospis – mają pestki?

Dopiero po upewnieniu się, że tak, zamówiłyśmy sos tahini, ciasteczka z cukinii i zawinięte w pitę pieczone grzyby z sosem tzatziki. 

Czy to wtedy usłyszałyśmy obok entuzjastyczne okrzyki congratulations dochodzące bardzo głośno i na wysokich tonach? Tak, nie zdążyłyśmy ustalić, czy będziemy jeść deser. I jeśli, to jaki. To było wtedy.

Przy stole po przekątnej od naszego siedziało sześć kobiet. Trzy po każdej stronie. Wszystkie w jednym wieku. Dojrzałym. Wszystkie ubrane grzecznie i bez wyrazu. Nieokreślone, rozmyte barwy, które nie wiadomo z jakiego powodu nazywa się „neutralnymi”. Pochylały się w kierunku marchewkowo rudej głowy zajmującej skrajne krzesło. Nie widziałam jej twarzy, ale włosy były wysepką zdecydowanego koloru na tle zdecydowanej bezosobowości.

Już wcześniej, kiedy stolik obok dopiero oczekiwał gości, zauważyłam baloniki i jakieś inne elementy dekoracyjne mające wywołać skojarzenia z radością i świętem. Kelnerka układała starannie wokół każdego nakrycia czerwone serca, różowe gwiazdeczki, przymocowywała do oparć pęki baloników. Czarnych i czerwonych. Na każdym talerzu czarno czerwona karteczka.

„Urodziny”, pomyślałam i skupiłam się całkowicie na perypetiach Cyntii z kolorem żółtym. To znaczy z klientem, który zażyczył sobie żółte obicia foteli i kanap, ale nie potrafił określić o jaki żółty mu chodzi.

– Mówi do mnie – „taki podstawowy, normalny”. No Anno, przecież to nie istnieje!

Congratulations roznosiło się nadal sopranowym pogłosem po patio greckiej restauracyjki. Trzasnął korek i musujące wino spłynęło wśród okrzyków i pisków do cienkich, wysokich kieliszków.

Teraz zobaczyłam profil rudej kobiety.

Profil Baby Jagi. Takiej z bajek dla niegrzecznych dzieci czytanych i przez grzeczne dzieci, które potem nie sypiają po nocach. Płaski profil księżyca w nowiu. Bardzo wysunięty spiczasty podbródek i czoło. A we wklęsłości między nimi długi ostry suchy nos. Pod nim zaciśnięte w grymasie uśmiechu wąskie usta.

Ja wiem, że ten opis będzie odebrany jednoznacznie, ale jest adekwatny, proszę mi uwierzyć i czytać dalej!

Ruda postać odezwała się do nas:

– Przepraszam, nie chcemy przeszkadzać, ale proszę zrozumieć, to wielki dzień. Mój wielki dzień wyzwolenia. Świętujemy moje wyzwolenie! Doskonałym szampanem, ulubionym szampanem mojego „byłego”. „Veuve Clicquot”. Wyzwolenie całkowite i ostateczne. Ostateczne!

– Rozwód? Cyntia rzuciła to słowo lekko, od niechcenia, jakby dokładnie wiedziała, że wpasuje się w kontekst.

Znowu rudy uśmiech. Trochę tajemniczy. Przymrużone oczy. Beżowe kobiety przycichły. Słuchały.

– Taaak, powiedziała przeciągając ruda pani – to też, ale to było lata temu. Obchodzę tę rocznicę z ogromnym entuzjazmem. Teraz chodzi o ostateczne wyzwolenie, całkowite.

Uniosła kieliszek i zwróciła się do swoich towarzyszek. – Otwórzmy następną. Niech szampan płynie. Za mnie, za veuve, chociaż nie Clicquot!

– Ja też świętowałam swój rozwód, powiedziała na to Cyntia, która nie zwróciła uwagi na te ostatnie słowa, a one wydały mi się dziwne. – Gratuluję, doskonale rozumiem, bo sama tak jakoś nieszczęśliwie wyszłam za mąż, ze szczęśliwej pozornie miłości i potem bardzo szybko…

„Za veuve chociaż nie Clicquot”? Dziwny dreszcz przeszedł mnie w wyniku skojarzenia – veuve – wdowa. „Za wdowę chociaż nie Clicquot”? Tak powiedziała?

Veuve Clicquot to nazwa producenta szampana. Barbe-Nicole Clicquot przejęła, w wieku 27 lat, po śmierci dużo starszego od siebie męża firmę, która pod jej kierownictwem rozkwitła i kwitnie szampańsko do dziś.

Honey, powiedziała spokojnym głosem główna uczestniczka zabawy – Sweetheart, ja nie świętuję rozwodu. Robiłam to przez wiele, wiele lat. Pozbyłam się go prawnie z mojego życia po długiej walce. Ale udało mi się go z niego wyrzucić. Wskazała na talerzyk. – Jak pestkę po oliwce. Wyplułam go jak pestkę. Tak można powiedzieć. Ja świętuję ostateczne odejście mężczyzny, który zniszczył mi życie! Mężczyzny, któremu nie umiałam tego wybaczyć, do którego nawet teraz, kiedy umarł, żywię urazę i będę ją żywić do końca moich dni. Cheers!

Wzniosła kieliszek w naszą stronę. Uśmiech kota z Cheshire. Ale ruda kobieta nie była Alicją z krainy czarów, o nie!

– Gratuluję, usłyszałam głos Cyntii, jakiś sztuczny i głuchy. Za moment przytknęła dłoń do ust. – Nie miałam tego na myśli Anno, to mi jakoś tak się wypsnęło. O Boże, jakże ja się idiotycznie odezwałam, szeptała. – Wiesz przecież, ja też się rozwiodłam, Byliśmy bardzo młodzi, kiedy się pobraliśmy. Szalona miłość…

– Hormony, dopamina, wtrąciłam, żeby nadać temu co zaraz powie, a co przecież nie raz słyszałam, właściwy wymiar.

– No tak, tak, masz rację. I od razu wiedzieliśmy, że to był błąd. Trwaliśmy ze sobą kilka lat, rozwód był niemiły, ale w dniu, kiedy wprowadziłam się do małego mieszkanka już po wszystkim, poznałam mojego przyszłego męża. No co ja mówię, przecież to nie ma związku z tą kobietą. Ile razy ci to opowiadałam?

– Setki razy, ale tu chodzi o sposób w jaki ta ruda kobieta o…dziwnym profilu, ze spokojem i satysfakcją…

– świętuje śmierć swojego byłego męża. Wiesz, ja tego nie rozumiem.

– Może to było monstrum, Cyntia!

– Okey, załóżmy, że był strasznym człowiekiem. Rozwiodła się z nim lata temu, sama to powiedziała. Chowa do niego urazę, nienawidzi go dalej, mimo że on już nie żyje. Nic więcej się stać nie może. Wszystko się już stało. Zamknij drzwi, to koniec, nie truj samej siebie!

– Ale ona żyje tym straszliwie negatywnym uczuciem, tym jadem, który zamierza w sobie nadal produkować. To ją napędza, to jej paliwo, to ją trzyma!

– Nie nam sądzić! Cyntia wzięła z białej miseczki ostatnią oliwkę.

– „Pestka po oliwce”. Tak powiedziała, prawda Anno? Że wypluła go jak pestkę po oliwce. Ale to znaczy, że najpierw go zjadła. No pomyśl logicznie. „Wypluła”, czyli nic już z tego mężczyzny, z tej oliwki nie zostało! A może to jest w ogóle inna sprawa. Kryminalna! Pozbyła się go…no co tak na mnie patrzysz?

Roześmiałam się. – Galopujesz! Ale faktem jest, że siedzimy w restauracji o nazwie „Pestka po oliwce”. Czy nie uważasz, że ruda wdówka dobrała restaurację do sytuacji? Żeby właśnie tu świętować, w ten jakiś halloweenowy, absurdalny sposób śmierć swojego byłego męża. Słuchaj, można by opowiadanie na ten temat napisać. Takie przewrotne, nawet surrealistyczne, ocierające się o absurd!

– To napisz, a na razie zamów dla nas ten deser, który jadłyśmy tu ostatnio. Złote, kremowe ciastko z cynamonem. Nie pamiętam nazwy.

Bougatsa. Tu mają wielkie porcje. Weźmiemy jedno.

– Nie ma mowy! Po tych nieco makabrycznych przeżyciach należy nam się ogromna porcja serotoniny!