Wieczorna plaża. Barwy ciepłego złota. Starego złota. Długie cienie grają pastelami palety beżu. Gubi się w nich głębia. Wybrzuszenia, drobne wzniesienia, które rysuje wiatr, stają się górskim krajobrazem. A może japońskim ogrodem?

Myślałam o tym, jak nazwać te wszystkie odcienie, jak mało jest na nie określeń w polskim, francuskim, angielskim. I o tym, że są języki, w których słowa jak „śnieg”, „woda”, „fala” opisać można dziesiątkami słów. I języki, których już nie ma. Dialekty przypisane do mijających lub minionych kultur.

I dobrze, że patrzyłam przy tym wszystkim pod nogi!

Przede mną, na złotym, wilgotnym, chałwowym piasku leżał portugalski żeglarz. Długie wstążki atramentowego koloru rozpościerały się wokół prawie przezroczystego, ledwie tkniętego granatem, pęcherza.

To ta pora roku. Wyrzuca ich po kilka, kilkanaście i więcej, wschodnia fala, a ponieważ ten „żeglarz” nie ma steru, jego los spoczywa w podmuchach wiatru, w zawirowaniach wody, w potędze fal.

„Portugalski żeglarz”. „Aretuza”. Piękne imię nimfy z mitologii greckiej nadane stworowi w kolorze ciemnego, gęstego czerwonego wina. Ale też Portuguese man o’ war albo po prostu Man o’ war. No i Caravela portuguesa.  

Żeglarz portugalski nie jest zwierzęciem, a kolonią zwierząt. Syfonoforem. Pierwszy osobnik powstaje z larwy. Nad nim tworzy się pneumatofor, pęcherz gazowy – nie powietrzny, bo skład gazu jest inny niż powietrza – z charakterystycznym kolczastym grzbietem. Przypomina on żagiel i służy jako żagiel kolonii, wspólnocie, kolektywowi, który rozwija się, klonuje pod nim w postaci rodzaju macek zwanych tentakułami.

Tentakuły to kolejne elementy, które w taśmowy sposób jedne za drugimi przystają do gromady. Są osobnymi, ale zależnymi od siebie zooidami. Kiedy się im przyjrzeć z bliska, kiedy leżą martwe na piasku, przypominają sznury paciorków. Powoli rozmywają się w ciemniejące wstążki. I te wstążki są niebezpieczne. Parzą!

Portugalski żeglarz to przemyślana i przemyślna całość. Sam nie stanowi o tym, gdzie się przemieszcza, jest zależny od wiatru, który kieruje jego „żaglem”. Ale nie jest bezbronny. Część jego tentakułów służy do rozrodu, do replikowania kolejnych jednostek. Inne do obrony. To macki żądlące. Żądlą nawet, kiedy kolonia jest już martwa i ocean wyrzuca ją na brzeg.

Dlatego bardzo uważam, żeby te atramentowe wstążki obejść z daleka. Z bardzo daleka!

Tentakuły parzydełkowe zawierają jad. Nadepnąć na nie, a nie jeden raz mi się to przytrafiło, to piekący ból. Szczypiący, lekko paraliżujący. Można to bez problemu przeżyć, ale miłe nie jest.

Gorzej, dużo gorzej, kiedy pływając, nie zauważy się osłoniętego falą, przezroczystego, lekko niebieskiego, mało widocznego pęcherza. Kiedy żądlące wstążki, szeroko rozpostarte w poszukiwaniu żeru pod powierzchnią wody, oplotą się wokół ramienia lub nogi, szczelnie przylgną, nie dadzą się szybko oderwać. Wtedy oparzenie jest dużo silniejsze. Na wiele godzin, a czasem dni, pozostaje czerwona pręga przypominająca o dotkliwym bólu.

To jest linia obrony żeglarza: w kontakcie z innym ciałem, w tym naszym ludzkim, kiedy znajdziemy się na jego drodze, automatycznie wypuszcza jad. Ten jad paraliżuje kałamarnice czy rybę.

Jest jeden gatunek okoniowatej rybki, który bez strachu przemieszcza się między żądlącymi tentakułami. Pasterzyk. Spełnia ważną rolę. Z pewnością jedną, bardzo istotną. Jest przynętą! Zwabia inne ryby, a te już nie są tak mile jak on przez żeglarza przyjmowane! No i jest taką ostatnią deską ratunku. Rodzajem zapasu w podręcznej spiżarni. Kiedy nasz syfonofor czuje wielki, wielki głód, a nie ma niczego naokoło, zadowala się rybką, z którą żyje w symbiozie. Prawo silniejszego!

Portugalski żeglarz to fascynujące zjawisko z uwagi na organizację. Jest rodzajem społeczności, wspólnoty. Wszystkie jego części specjalizują się w jakiejś czynności i zapewniają byt całości. W dalszym ciągu okrywa go tajemnica. Nie wiemy zbyt wiele na jego temat. Mimo że jest starym, prastarym stworzeniem, które istnieje od pięciuset milionów lat!

A dlaczego „portugalski”? Wyjaśnia to może mniej polska nazwa, ile angielska i portugalska.

Portuguese War o’ man albo caravela portuguesa, to określenie wojennej jednostki pływającej.

 Karawele floty portugalskiej wzbudzały w XVI wieku postrach na oceanach. Kolonialna ekspansja Lizbony nie znała granic. To wtedy powstała nazwa, która w polskim, portugalskim i angielskim zawiera przymiotnik wspólny dla wszystkich.

Panowanie Portugalii na morzach przeistoczyło się w wartość samą w sobie. To potęga Portugalii stworzyła nazwę. Nadano ją stworzeniu, którego „żagiel” miał podobny kształt do niezwyciężonych, szerzących zniszczenie karaweli imperium znad Atlantyku.

Ja bym dodała, że piekący ból po użądleniu tego syfonofora miał w tym również swój udział. Zdobywcy „nowego świata” postępowali okrutnie i bezwzględnie. Unicestwiali cywilizacje świata, który wcale nie był „nowy”, i żył, do czasu portugalskich karaweli, swoimi prawami i swoją kulturą.

Co było przedtem? Skoro nazwa naszego żeglarza wywodzi się z czasów portugalskiej kolonizacji, czyli gdzieś sprzed czterech stuleci, to jak mówiono na niego w tych starych kulturach. W tych językach, które z czasem zastąpił portugalski czy hiszpański.

Syfonofory, do których należy zarówno nasz żeglarz jak i meduzy, często z nim mylone, istnieją na naszej planecie od dawna. Są same w sobie starą, pierwotną kulturą zwierzęcą. Opartą na wspólnym działaniu, w którym żadna z części nie może istnieć sama, bez całości. Tylko całość zapewnia bezpieczeństwo i powodzenie trwania.

Nie usiłuję nadawać filozoficznego znaczenia temu prymitywnemu stworowi, który żyje na naszej wspólnej planecie dużo dłużej niż nasz ciekawski gatunek. Nie usiłuję przeprowadzać paraleli z powstawaniem społeczeństw ludzkich.

Syfonofor nie zna pojęcia „zaufania”. Pojęcia zgodnego działania w ramach wspólnoty. Odrzucenia zachowania indywidualnego na rzecz nadrzędnego, zapewniającego pomyślność, powodzenie w działaniach. Postępuje jak postępuje w odruchu przetrwania. Jest rodzajem ogromnej zagadki, przynajmniej dla mnie. A może figlem Matki Natury. Albo jakimś jej eksperymentem.

Ale wracam do moich wiecznych i prowadzących mnie dziwnymi drogami rozterek i fascynacji filologa.

Żeglarz portugalski był jakoś nazywany w języku ludów mieszkających nad oceanami przed najazdem Portugalczyków i Hiszpanów.

Nasza pamięć jest tak krótka. Tak wybiórcza. Tak bardzo lubimy pamiętać to co nam wygodne, jakąś ostatnią, satysfakcjonującą w danym momencie wersję historii, wydarzenia, przeżycia.

Z pewnością to, jak nazywał się syfonofor o przezroczystym, ostro zakończonym grzbiecie przed panowaniem Portugalii na morzach, problemem nie jest.

Do refleksji skłania raczej szersze myślenie o świecie, do którego często nie mamy dostępu tylko dlatego, że pozwoliliśmy mu zginąć, że go sami gdzieś kiedyś unicestwiliśmy.