Anna Kłosowska, Opowiadania: “Chiński czarodziej z krainy pomarańczy”

https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/
https://bonito.pl/k-654105251-moja-noc-z-irma

Kiedy Lue Gim Gong ujrzał sad za florydzkim domem swojej przybranej matki, Fannie Burlingame, wiedział, że nareszcie dotarł do celu, do miejsca, którego nie opuści do końca życia. Wrócił myślami do dzieciństwa. Do ciepła miasteczka Taishan w prowincji Guangdong, do tego czasu, kiedy przyglądał się swojej biologicznej matce zajmującej się ogrodem, kiedy jej pomagał ucząc się w ten najbardziej naturalny sposób sadownictwa. Z nią jako mały chłopiec wyhodował, wyczarował raczej, różne cuda, jak pomidory rosnące w kiściach i gatunek jabłka dojrzewający później od innych.

To wszystko posłużyło mu świetnie w DeLand, na Florydzie. Pomarańczowy gaj za domem stał się jego gospodarstwem, jego domem, jego laboratorium. Pracował tam wspomagany przez szwagra Fannie.

Na zdjęciach widać Lue ubranego na modłę zachodnią, często obok Fannie. Na innych stoi trochę na uboczu, jakby nieobecny, pogrążony w swoich myślach, w kokonie własnego świata. Cytrusowego świata. Gdzieś podziała się chińska czapeczka i cienki warkoczyk. Był Amerykaninem chińskiego pochodzenia. Ogrodnikiem rodziny Burlingame. Ale, podkreślmy to: nie członkiem rodziny.

Swojej przybranej matce zawdzięczał wiele. Obywatelstwo otrzymał dzięki jej staraniom w 1887 roku. I wtedy pierwszy raz głosował, czym był niezwykle wzruszony. Dzięki niej zamieszkał na Florydzie, kiedy północny klimat stał się dla niego nie do zniesienia, wręcz zagrażał życiu. Gruźlica pod wpływem tej przeprowadzki została powstrzymana, zaleczona, a przecież dawano mu tylko rok, dwa.

Miał dobrą rękę do roślin. Lubił zwierzęta. Umiał opowiadać. Dumnie oprowadzał gości po sadach, które powoli rozszerzano, dokupując akry ziemi i sadząc na niej cytrusy, głównie pomarańcze. Miał cierpliwość i spokojny entuzjazm. Tak, to w naszym pojęciu brzmi trochę dziwnie. Jakże entuzjazm może być spokojny? Pamiętajmy o pochodzeniu Lue, o jego buddyzmie, o tej filozofii, której nie mógł się wyzbyć, to była część jego jestestwa. Jednocześnie był gorliwym chrześcijaninem. Nie ma w tym sprzeczności, jest raczej bogactwo…

I przyszła zima 1894 roku, jedna z tych, kiedy nagły, nawet krótki spadek temperatury i ostry, smagający północny wiatr obraca wniwecz cały trud sadownika. Kiedy nie pomaga rozstawianie między drzewami zapalonych pochodni albo platform na których żarzy się drewno. Owoców w sadzie za domem Fannie nie można było uratować. Pokryły się nad ranem delikatnym szkliwem, całunem cytrusowej śmierci.

Gim Gong był niepocieszony. Potrzebna była nowa, odporniejsza odmiana pomarańczy. Jeśli uda się opóźnić cykl dojrzewania, przesunąć go na miesiące letnie, jest szansa uchronienia zbiorów przed śmiercionośnym chłodem. Krzyżował różne odmiany. Tworzył nowe. Ale to nie było to.

Bardzo szybko stał się popularny, znany. Owszem, uważano go swojego rodzaju dziwaka, zamkniętego w sobie. Jego wiernym towarzyszem, uwidocznionym na zdjęciach, był kogut, zwany March. Ale zwracano się do niego po radę. Słuchano go. Szanowano za wiedzę, którą bardzo chętnie się dzielił nie żądając za to finansowego zadośćuczynienia.

To nie były czasy otwartych ramion dla Azjatów. On, Lue Gim Gong przynależał do domu Fannie, do jej gospodarstwa. Adoptowała go i to go chroniło. Społeczna pozycja Lue była wyjątkowa. Akceptację zyskał poprzez adopcję. Poprzez to, że był chrześcijaninem, gorliwym wyznawcą swojej nowej wiary.

Był też naiwny, prostoduszny. Fannie chroniła go, wiedziała, że łatwo go wykorzystać.

Kiedy umarł szwagier Fannie, z którym Gim Gong pracował w pomarańczowych sadach, a wdowa po nim wróciła do Massachusetts, jego przybrana matka coraz częściej zostawiała go samego na Florydzie. Wyjeżdżała do rodziny na północy. Nie był do tego przyzwyczajony.

W 1903 roku Fannie odeszła na zawsze. Jej siostry zadbały o to by, zgodnie z jej wolą. Lue Ging Gong został prawnym właścicielem domu i sadów w LeLand. Otrzymał też w spadku dziesięć tysięcy dolarów. Sporą sumę na owe czasy.

Był teraz całkowicie niezależny. Tyle że on tej niezależności ani nie pożądał, ani nie potrzebował.

Chciał się ożenić ze służącą Fannie. Może go odrzuciła, może inne względy zadecydowały o tym, że do ślubu nie doszło. 

Pracował. Kogut March i dwa konie, Baby i Fannie dotrzymywały mu towarzystwa. W kilka lat po śmierci swojej przybranej matki wyczarował to, co chciał. Nową, zupełnie inną od uznanych i sadzonych dotychczas odmianę pomarańczy. Była to krzyżówka Harts Late Valencia ze słodką odmianą śródziemnomorską. 

Owoce dojrzewały latem, a nie w okresie, kiedy przymrozki mogły je uszkodzić, zniszczyć. Dłużej utrzymywały się na drzewie. Były odporne na silne, porywiste, północne wiatry. I miały w sobie niespotykaną słodycz, aromat. W drugim roku owocowania nabierały wyrazistej, głębokiej barwy. Były piękne, smaczne i odporne.

Producenci, po pewnych wahaniach, przyjęli pomarańczę noszącą imię ogrodnika, który ją wyhodował. Sadzono ją z coraz większym entuzjazmem. Sprawdziła się. I stała się podstawą florydzkiego przemysłu cytrusowego. Do Lue przylgnęło określenie citrus wizard. Trafił do podręczników szkolnych.

Wydawałoby się, że powinien był teraz opływać w bogactwa, albo przynajmniej żyć w dobrobycie, komforcie.

Tak się nie stało.

Było wokół Lue Gim Gonga wielu dobrych, uczciwych ludzi, jak jego przybrana rodzina. Było też wielu, wielu innych, którzy wykorzystywali jego naiwność. Może to niewłaściwe słowo. Wiara, przekonanie, że ludzie są dobrzy kierowała Lue. Skupiał się na tym, co uważał za sens swojego życia. Nie dbał i nie umiał dbać o swoje finanse.

Pomarańcza odmiany Lue Gim Gong otrzymała w 1911 roku srebrny medal amerykańskiego towarzystwa pomologicznego.

Już po sukcesach, po tym jak przylgnęło do niego określenie citrus wizard, po tym jak pisano i mówiono, jak to przyczynił się w sposób zasadniczy do rozwoju florydzkiej produkcji najwyższego gatunku pomarańczy, popadł w takie długi, że groziła mu utrata domu i sadów.  Publikacja Florida Grower zamieściła wtedy artykuł o finansowych kłopotach czarodzieja z krainy pomarańczy. Mieszkańcy LeLand, ale i North Adams w Massachusetts, skąd pochodziła i gdzie dalej przebywała jego przybrana rodzina, złożyli się, aby wydobyć swojego sławnego obywatela z biedy.

Zmarł w 1925 roku.

Kiedy otwarto skrzynię w jego domu, okazało się, że zawierała stosy niezrealizowanych czeków. Nie był biedny, albo raczej nie musiał być, ale z jakichś powodów czeków nie wymienił na brzęczącą monetę. Interpretowano to jako brak rozumienia systemu bankowości.

Lue Gim Gong nie był człowiekiem praktycznym. Był człowiekiem o głębokiej moralności. Ona wskazywała mu drogę. Nikt nie powinien żyć tylko dla siebie, winien raczej czynić dobro, dać coś z siebie następnym pokoleniom. Tak uważał.

W dwa lata po śmierci Lue, młody, przedsiębiorczy Floyd L. Wray zasadził na swojej plantacji na południu Florydy, we „Flamingo Groves”, drzewka pomarańczy odmiany Lue Gim Gong. W kilka lat stał się potentatem przemysłu cytrusowego.

Warto pamiętać o Chińczyku z okolic Kantonu, który jako chłopiec przeprawił się przez wzburzony Pacyfik na amerykański kontynent. Jego pomarańcze jemy nie wiedząc nawet, że to wyczarowane jego cierpliwością owoce. Soczyste aromatyczne, nazywają się, ze względów marketingowych Valencia, a nie Lue Gim Gong.