Anna Kłosowska, Opowiadania: “Dar jednorożca”

https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/
https://bonito.pl/k-654105251-moja-noc-z-irma

Był drobnym, delikatnym chłopcem. Dociekliwym, spokojnym, cierpliwym. Godzinami przyglądał się swojej matce, kiedy krzątała się wokół drzew pomarańczy.

Właśnie za pomocą niewielkiego pędzelka przenosiła zgrabnym lekkim ruchem pyłek z jednego białego kwiatu na drugi. Podziwiał ją. Nie nazywała czynności, które wykonywała trudnymi nazwami: zapylanie krzyżowe, szczepienie, przechowywanie podkładek do szczepienia. Nie, pokazywała swojemu synowi jak to robi. Uśmiechała się do niego, kiedy zapatrzony w nią miał w oczach podziw jaki się ma tylko dla matki.

Przy tym wszystkim marzył. Marzył o czymś co z drzewami pomarańczy nie miało niczego wspólnego. Chciał popłynąć do Ameryki. To pod wpływem wuja nabawił się tej choroby, tego dziwnego, bo niespełnialnego przecież marzenia. Był tylko małym chłopcem z Taishan w prowincji Guangdong, w pobliży Kantonu. Poddanym chińskiego cesarza z dynastii Qing.

Za kilka lat rodzice wybiorą mu żonę. Będzie pracował, jak oni, w pomarańczowych sadach. I to wszystko. Przygody nie były wpisane w ten życiorys. Przed nim spokojne, skromne, ustabilizowane życie.

Jego rodzice byli wdzięczni niebiosom za drobnego chłopca o błyszczących, roziskrzonych, ciemnych oczach. Stąd jego imię: Gim Gong, „podwójny błysk”. Był dla nich błogosławieństwem, darem najwyższym, darem szlachetnego jednorożca, zwierzęcia legendarnego, tajemniczego mającego umiejętność przepowiadania przyszłości. Dobrej przyszłości. Takiej przyszłości pragnęli dla swojego syna. 

Mało prawdopodobne, żeby dwunastoletni chłopiec zdawał sobie sprawę z przewidywalności swojego życia, z tego, że wszystko jest już w nim ustalone, poukładane. Mało prawdopodobne, żeby w tym wieku aż do tego stopnia nie chciał na tę wyznaczoną losem ścieżkę wstąpić. Mało prawdopodobne, żeby mógł sobie cokolwiek innego wyobrazić.

A jednak.

A jednak w końcu rodzice zgodzili się. Oddali swojego syna pod opiekę wuja, który w Ameryce już był, powrócił do Chin, ale nie chciał tu pozostać. Połknął bakcyla inności, tamtego, niezrozumiałego dla nich świata.

Przeprawa przez Atlantyk w 1872 roku, to była kwintesencja ryzyka. Świadomie i w jakimś celu podejmowanego przez ludzi szukających przygód. Albo ludzi bez wyjścia.

Od momentu, kiedy po wielu tygodniach trudnej podróży piętnastolatek Lue Gim Gong znalazł się na amerykańskiej ziemi, nie ma żadnych przekazów na temat opieki nad nim. Może coś się z wujem stało, a może po prostu zajął się sobą. Nie dowiemy się, a sądzić, kiedy się nie wie nie należy, więc zamykam ten rozdział. Rozdział dzieciństwa drobnego kilkunastolatka z błyskiem w migdałowych oczach.

Musiał sobie dać radę sam. Zamieszkał w chińskiej dzielnicy i zaczął pracować w fabryce obuwia.

Czyżby to był koniec przygód? Czyżby na tym miały się skończyć marzenia? Może nie warto było płynąć przez Atlantyk, chorować, pilnować pakunku jedwabiu danego przez rodziców na drogę. To było tak, jakby wyposażyli go finansowo na to przyszłe, niepewne życie.

Ale daleko, bardzo daleko od San Francisco, w North Adams, w stanie Massachusetts, zastrajkowali robotnicy innej fabryki butów, której właścicielem był Calvin T. Sampson.

Kiedy Gim Gong wsiadał do pociągu wraz z grupą siedemdziesięciu Chińczyków, nie miał pojęcia, gdzie jedzie i jak długo potrwa podróż. Pachniało to przygodą. Po to przyjechał do tego dziwnego kraju, do tego innego świata. Pachniało to też czymś etycznie trudnym do zaakceptowania. Był łamistrajkiem. Nie sądzę, żeby on czy jego towarzysze podróży o tym wiedzieli. Jechali, bo tam, gdzie jechali, była praca.  

Sampson zatrudniał głównie imigrantów ze Szkocji i Irlandii. Nielubianych przez okoliczną ludność. Może dlatego, że przed nimi Sampson zatrudniał miejscowych. Może dlatego, że łatwo wcisnąć ludzi z zewnątrz w gorset negatywnego stereotypu. W końcu następni na tej liście, już niedługo, znajdą się Polacy i Włosi…

Na stacji kolejowej w North Adams czekał na Chińczyków ponury tłum. Nie chcę myśleć, jak czuli się ci, którzy za chwilę mieli wysiąść z wagonów. Czy spodziewali się takiego przywitania? Czy zdawali sobie sprawę, że ten tłum mógł nie tylko zagrodzić im drogę, ale pobić, opluć, zasypać wyzwiskami. A może jeszcze gorzej…

Tłum milczał, kiedy powoli na peron schodzili drobni młodzi ludzie o żółtawej, wręcz niezdrowej cerze. Szczupli, ubrani w sposób, którego mieszkańcy North Adams przedtem nie widzieli, z czapeczkami na głowach, cienkimi warkoczykami z tyłu głowy. Nie wyglądali groźnie. Właściwie z wagonów wychodzili chłopcy, dzieci. Zresztą wielu z nich miało, jak Lue Gim Gong, zaledwie kilkanaście lat. Szli spokojnie, rozglądali się, ale z rodzajem respektu. Tak przynajmniej to odczytywano. Pozwolono im przejść. Pozwolono pracować. Pozwolono żyć. W końcu miasteczko stało na produkcji butów. Sampson miał w nim swoją niepodważalną pozycję. Chciał złamać strajk i zrobił to. Racjonalne, biznesowe podejście. A ci nowi niczego nie żądali, pracowali dobrze, uśmiechali się, pochylali głowy w szacunku, żyli w cieniu. Wynikało to między innymi z faktu, że wszyscy wyznawali buddyzm. Ale o tym miasteczko nie wiedziało. Dla nich byli poganami.

Kościół przyjął na siebie zadanie edukowania przybyszów. Zorganizowano wolontariuszy, którzy w niedzielę po mszy uczyli języka, bo tylko jeden z Chińczyków mówił po angielski. I religii.

To w jedną z niedziel Lue Gim Gong poznał osobę, która mu pomoże, będzie nim kierować i zaprowadzi go znowu w pomarańczowe sady…

Frances Amelia „Fannie” Burlingame, jedna z córek zamożnego kupca, zajęła się nim nie tylko z poczucia obywatelskiego i chrześcijańskiego obowiązku. Od razu zauważyła, jak lubi rośliny, jak się do nich odnosi, jak umie się nimi opiekować. Robił to ze spokojnym entuzjazmem osoby, której przez długi czas brakowało czegoś istotnego. Zaprosiła go do rodzinnego domu. Chciała, żeby zajął się ogrodem.

Kiedy, po kilku latach, większość Chińczyków wróciła do San Francisco, on, mimo że nie odpowiadały mu chłody Massachusetts, pozostał w North Adams. Z Fannie i jej rodziną.

Wilgotna jesień i ostra zima były dla chłopca o delikatnym zdrowiu, pochodzącego z miejsca, gdzie temperatura rzadko spada poniżej dwudziestu stopni, trudne do zniesienia. Kasłał, gorączkował, słabł.

Gruźlica. Na tyle zaawansowana, że nie pozostało mu wiele życia.

Postanowił wrócić do swojej chińskiej rodziny, do pomarańczowych sadow, ciepła…

Ale to nie był już Lue Gim Gong sprzed kilku lat. Owszem, dotarł do celu, wpadł w ramiona bliskich, ale on dla nich i oni dla niego byli inni. Obcy.

Zgodnie z tradycją rodzice postanowili go ożenić. Szybko, bo czasu mało…On przed wyjazdem przyjął chrzest. Fannie, baptystka, przekonała go do odejścia od wiary, w której się wychował, a on skrupulatnie przestrzegał nowej, wybranej przez siebie religii. Był chory, mógł niedługo umrzeć, nie byłby w zgodzie ze swoim sumieniem, gdyby się w tej sytuacji ożenił.

W dzień przed ślubem uciekł. Nie wiem jak i gdzie. Do Stanów nie mógł wrócić. Nie z powodu klimatu.

Chinese Exclusion Act wszedł w życie w 1882 roku i zatrzymał imigrację robotników z Chin. Fannie, mentorka, przybrana matka, wkroczyła kolejny raz w jego życie. Czy wpływ na uzyskanie pozwolenia na wjazd do Stanów miał jej kuzyn, były ambasador USA w Chinach? Może.

Kiedy wreszcie wyszedł na ląd w San Francisco, otrzymał od szwagra Fannie wiadomość, żeby nie udawał się do zimnego, wilgotnego North Adams, a do DeLand, miejscowości na środkowej Florydzie, gdzie rodzina kupiła posiadłość, żeby spędzać w niej zimy.

Za domem znajdował się sad. Sad pełen drzew pomarańczy…

To tu, na Florydzie, przylgnie do niego miano: citrus wizard. Tu znajdzie sens swojego życia, tu będzie honorowany i ignorowany, podziwiany i nierozumiany, uważany za geniusza i dziwaka, tu wyhodowana przez niego odmiana pomarańczy nazwana zostanie jego imieniem i zrewolucjonizuje przemysł produkujący cytrusy…

c.d.n.