Do „Flamingo Gardens” w Davie, na zachód od Fortu Lauderdale, przyciągnęły mnie nie tyle różowe flamingi, płowa pantera, przedstawicielka ginącego gatunku i dwa aligatory z odzysku, ile otoczony rozłożystymi figowcami i dwustuletnimi dębami wirginijskimi niewielki drewniany biały dom. Skromny dom, który w latach trzydziestych ubiegłego wieku wyrósł wśród setek akrów cytrusowych gajów.
Jane i Floyd L. Wray wyglądają na ślubnej fotografii młodo, ale poważnie. Taka była w tamtych czasach moda. Był rok 1910. Ona miała osiemnaście lat. On był o rok starszy. Dwa lata wcześniej ukończył Benton Harbor College of Michigan i pracował w „House of Crane”, w Indianopolis, w stanie Indiana. Sprzedawał, z dużym powodzeniem, cygara.
Ona ma na tym zdjęciu, ukryty pod troską wyglądania dojrzale, nieco figlarny uśmiech. Udzielała dzieciom lekcji gry na pianinie. Robiła to zresztą i potem, tyle że bezpłatnie, kiedy oboje osiedli w dobrobycie, w pulchnej i schludnej zamożności tych, którym się udało. Mogłabym napisać „tych, którzy mieli nosa”, ale to nie byłoby sprawiedliwe. Floyd ukończył rodzaj studiów biznesowych, co mu z pewnością ogromnie pomogło w jego przedsięwzięciach. Jednak bez instynktu rasowego entuzjasty nowości, bez chęci podjęcia pewnego, rozsądnego ryzyka, nie zostałby innowacyjnym przedsiębiorcą, bezkonkurencyjnym producentem kilkudziesięciu gatunków cytrusów. Nie postawiłby na nową, nieznaną odmianę pomarańczy. A tym osiągnął sukces.
W 1925 roku, kiedy Floyd i Jane sprowadzili się na południe Florydy, pomarańcze nie były jeszcze symbolem tego stanu. Produkcja cytrusów na wielką skalę nie istniała.
Nie wiem co kierowało państwem Wray, kiedy z Indiany przyjechali na południe stanu, wtedy niezagospodarowanego, ale już modnego, wręcz okrzyczanego jako cud. Może właśnie to. Floyd znalazł zajęcie w prosperującej agencji nieruchomości. I tu, jak w detalicznym handlu cygarami, odnosił sukcesy. Ale trwało to krótko. Szalony i szaleńczy boom skończył się tak jak się zaczął. Huraganem. To znaczy skończył się huraganem w sensie dosłownym, bo zaczął się świetnie wykreowaną fascynacją ciepłem, egzotyczną przyrodą, kolorową, zwiewną innością, palmami. Nie było w tym boomie żadnej logiki. Nie zważano na konsekwencje życia w subtropiku, które znali tylko jego osiadli tu od dawna mieszkańcy: Indianie. I tylko oni wiedzieli o tej niebezpiecznej stronie raju nad oceanem.
W rok po przyjeździe Floyd i Jane byli świadkami jak tropikalny cyklon obrócił w perzynę Miami i jego okolice, miasta i miasteczka zabudowywane w szybkim tempie i byle jak, nieruchomości warte przed chwilą jeszcze fortunę. Bańka pękła. W ciągu kilku godzin ci, którzy bez namysłu, ślepo zainwestowali w tropikalny sen, zostali zrujnowani.
W czasie florydzkiego boomu niejednokrotnie sprzedawano parcele w miejscach niedostępnych, praktycznie nieistniejących, nie rokujących możliwości zabudowy ani uprawy. Sprzedawano fotografie, sprzedawano na słowo, sprzedawano – i kupowano – w najbardziej nieodpowiedzialny sposób. I w ten sam sposób budowano. Nie było przepisów, nie było zasad, nie było ograniczeń.
Gospodarka wysyłała już od jakiegoś czasu sygnały S.O.S. Rozsądni ekonomiści widzieli przegrzanie rynku. Nieostrożni, żądni zysku inwestorzy zamawiali jednak dalej kontenery luksusowych towarów, materiałów budowlanych na zapas. Często bez istniejącego adresu docelowego. Grzęzły one gdzieś pomiędzy portem Miami a miejscami, które na razie żyły tylko w czyjejś wyobraźni. Sieć kolejowa wschodniego wybrzeża Florydy istniała od końca XIX wieku. Pokrywała trasę od północy, St. Augustine, do Key West, ale sprostać przewozom nie była w stanie. Jakby tego było mało u wejścia do portu Miami zatonął wielki szkuner. Wrak zablokował dostawy morskie na wiele miesięcy. Floryda zaczęła się dusić. I wtedy przyszedł huragan.
To był koniec słonecznego raju. Floryda przestała się sprzedawać. Ugrzęzła w mroku i bagnie nieudanego dealu. Zapadła się w niebyt trzeciorzędnego miejsca.
W tym czasie państwo Wray podjęli ryzykowną, choć przemyślaną decyzję. Kupili 320 akrów odwodnionych terenów wydartych wielkiemu ekosystemowi Everglades. Kupili po dobrej cenie: $5 za akr.
„Flamingo Groves”, flamingowe gaje, tak nazywała się korporacja, którą założył Floyd L. Wray. Może bardziej pasowałaby tu nazwa „pomarańczowe” lub „cytrusowe”, ale kiedyś na tym ziejącym teraz pustką terenie żyły flamingi. Różowe flamingi. Żyło też wiele innych gatunków ptaków, ryb, innych zwierząt. Rosły florydzkie cyprysy. Wszystko to istnieć przestało. „Flamingowe gaje” brzmiało jednak choć trochę oryginalnie w czasie, kiedy przymiotniki „cyprysowy” i „pomarańczowy” były w powszechnym nadużyciu.
Odwodnione ziemie Everglades nie nadawały się pod uprawę warzyw. Nie zawierały wystarczającej ilości mikroelementów. Potrzebne było kosztowne nawożenie. Pomarańcze i inne cytrusy nie miały tak wielkich wymagań i świetnie posłużyły celowi, jaki miał Floyd: wejść na rynek z wydajną produkcją po niskiej cenie. Myślał nie tylko o rynku florydzkim, myślał szeroko, otwarcie, globalnie.
Floyd Wray postawił na późną odmianę pomarańczy, odporną na nagłe spadki temperatury krzyżówkę, wyhodowaną kilka lat wcześniej przez pewnego chińskiego emigranta, Lue Gim Gonga. Człowieka z pasją. Postać wartą osobnej opowieści.
To prawda, Wray podjął duże ryzyko. To prawda, że rynek był otwarty na nowości i na zwiększone dostawy. Ale trzeba było mieć wizję, żeby wyjść przed szereg i osiągnąć sukces. Floyd tę wizję miał. I upór, uzasadniony rozsądkiem upór. I Jane, która go zawsze wspierała, była partnerką w jego poczynaniach. Cytrusowe drzewka sadzone na żyznej, choć niełaskawej dla innych upraw ziemi, rodziły, między innymi tę soczystą i wonną odmianę, którą nazwano „Valencia”.
Skrzynka pomarańczy z „Flamingo Groves” kosztowała dwadzieścia centów, podczas gdy reszta producentów sprzedawała po 0.60 a nawet $1.25!
„Nie ma innego miejsca na świecie, w którym w miesiącach letnich zbiera się i sprzedaje tak ogromne zbiory cytrusów” – pisał o „Flamingo Groves” Daily News.
Ten artykuł ukazał się przed październikiem 1929 roku. A to był rok przełomowy dla flamingowych gajów, ich właścicieli, całej Florydy i reszty świata. Rok, w którym rozpoczęła się najdłuższa w naszej cywilizacji recesja.
Państwo Wray przetrwali huragany, naloty muszek owocówek, zarazę cytrusową. Przetrwali też lata recesji wcielając w życie kolejny pomysł Floyda: sprzedawał inwestorom, którzy go znali i cenili, pięcioakrowe działki. „Flamingo Groves” zajmowało się sadzeniem drzewek i ich utrzymaniem. Kiedy zaczynały rodzić pomarańcze, grejpfruty, inwestor mógł ściągać zyski lub odsprzedać działkę z zyskiem pierwotnemu właścicielowi. Dzięki temu Wray rozszerzył swoje posiadłości w latach, gdy inni bankrutowali, a po 1939 roku stał się jednym z ważniejszych producentów cytrusów.
Flamingo Groves osiągnęło wtedy powierzchnię prawie pięciu tysięcy kilometrów kwadratowych. Prawdziwe imperium!
Od kilku lat stał już wtedy wśród drzew biały parterowy dom. Dwie sypialnie, jadalnia służąca również za biuro, kuchnia i łazienka. Dom prosty, z gankiem, dom otwarty dla gości. Wokół ogród botaniczny z setkami egzotycznych drzew, krzewów, kwiatów. A wśród nich pawie. I oczywiście różowe flamingi! To Jane dbała o te ogrody ich wspólnych marzeń. Oboje udostępnili je dla publiczności jeszcze zanim powstał dom.
Wielu zwiedzających dziś ten obejmujący dwadzieścia akrów kompleks, skrawek byłych pomarańczowych gajów, które dawno pochłonęło miasto, nie zdaje sobie sprawy, że zawdzięcza jego istnienie pasji i fascynacji Floyda i Jane Wray. Fascynacji Florydą!
Floyd był trzeźwym biznesmenem, człowiekiem, który zaczął od zera i osiągnął sukces na miarę american dream ale i on i Jane przyjechali z Indiany w poszukiwaniu pewnej przygody. Przygody życia, która ziściła się nie tylko w formie sukcesu finansowego, ale czegoś więcej. Znaleźli swoje miejsce. Znaleźli je, pokochali i chcieli, aby radować się nim mogli inni.