Anna Kłosowska
Opowiadania
Galaktyka złotoustych pereł

https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/
https://bonito.pl/k-654105251-moja-noc-z-irma

– Wszyscy wystawiający są szczepieni. W związku z tym postanowiliśmy, że nie muszą nosić maseczek. Natomiast – tu jasny głos rudowłosej kobiety w jaskrawo żółtej lekkiej bluzce z falbankami zawisł na długi moment i słychać było tylko szum klimatyzacji. – Natomiast, podjęła, a my czekałyśmy w pewnym napięciu, – natomiast nasi drodzy goście proszeni są o noszenie maseczek cały czas i o niezdejmowanie ich! Dziękuję!

Pani przed nami zaczęła grzebać w torebce i za chwilę tryumfalnym gestem wyjęła kolorowy prostokącik. – Mam, mam, po prostu zapomniałam!

– Nic się nie stało odpowiedziała grzecznie bluzeczka z falbankami.

Czekałyśmy z Cyntią w kilkuosobowej kolejce do korali, koralików, pereł i perełek, wisiorków, paciorków…

Intergalactic bead show. Pompano Beach. Pierwszy „show” po długiej przerwie. Show zakupowy.

Fantazyjne naszyjniki, głównie z pereł, projektowane, tworzone na zamówienie, to hobby mojej znajomej, dekoratorki wnętrz.

– Dzięki, że ze mną przyjechałaś. I że prowadziłaś. Ja jestem zbyt podekscytowana, nie mogłabym usiąść za kierownicą!

– Kiedy powiedziałaś, że „muszę” z tobą pojechać, bo to taki międzynarodowy zlot sprzedających perły i korale, to nie miałam nawet najmniejszej ochoty się opierać!

– Wiem, znam cię Anno. Na słowo „międzynarodowy” reagujesz pozytywnie. Uśmiechnęła się szelmowsko. – Ale ja chcę cię o coś prosić: powstrzymuj mnie! Ja wiem jak się w takich miejscach nakręcam. Już jestem nakręcona! Potrzebne mi ręczne, dosłownie ręczne, hamowanie!

Tak więc pojechałam z Cyntią do Pompano jako ręczny hamulec. Ale liczyłam też na jakieś ciekawostki, anegdotki…

Ruda kobieta w żółtej bluzce założyła na rączki naszych torebek zielone paski. Cyntia westchnęła: „przepustka do mojego raju”. I natychmiast odfrunęła, niesiona nadzieją na spotkanie ze swoimi wiernymi dostawcami. A ja spokojnie płynęłam za nią po niezbyt zaludnionej sali, w której mieniło się od korali, pereł i paciorków, szkiełek i złota. Lustra i lusterka powiększały, pomnażały te bogactwa, a zaaferowane oczy Cyntii biegały, śledziły wypatrywały, jak myśliwskie psy co tropią zwierzynę. I nagle:

– Proszę, nie oddalaj się zbytnio, zwłaszcza, teraz. Podchodzimy do stoiska Pama. Spójrz, a zrozumiesz: jestem w wielkim niebezpieczeństwie! Wkraczamy w galaktykę złotych, opalizujących pereł!

Pam skorygował mnie, kiedy użyłam współczesnej nazwy jego kraju: Myanmar. Zrobił to bardzo spokojnie i z uprzejmym uśmiechem ludzi z tej części Azji. – Birma, to nazwa historyczna. Kolonialna? Tak, ale i historyczna, wolę to od współczesnej. My jesteśmy w większości buddystami, chcemy pokoju, ale zbyt długie cienie kładą się na nasz kraj. Schylił głowę. Domyślałam się, że mówi o wielkich sąsiadach: Chinach i Indiach, i nie tylko o tym, ale to nie było miejsce na polityczne dywagacje.

 – Ja mam szczęście, mieszkam tu i jestem za to bardzo wdzięczny. Mój towar pochodzi prosto stamtąd, z Birmy, wielkiego eksportera pereł. Słynnych złotych pereł.

Spojrzałam na ogromne perły w różnych barwach, odcieniach, perły o złotym połysku, w których nurzały się ręce Cyntii. Na jej twarzy błogostan. Czy mi się wydawało, czy jej palce drżały? Tu z pewnością potrzebne będzie ręczne hamowanie. Stanęłam blisko.

– Jak się masz dawno niewidziany przyjacielu! Nareszcie! Jesteś mi niezwykle potrzebny. Muszę coś dobrać. To bardzo wyjątkowa rzecz. Spójrz! Z delikatnej gazowej saszetki spłynął na ladę medalion z perłowej macicy. – Widzisz te zielonkawe i purpurowe blaski? Chcę zostać przy zieleniach, tego życzy sobie osoba, dla której ten naszyjnik projektuję.

Pam pokiwał głową. Ze znawstwem i szacunkiem. Sięgnął pod ladę i wydobył spod niej ciężkie naręcze sznurów pereł. Zielonych, opalizujących złotem. Każdy w innym odcieniu.

– Większość pereł eksportowanych przez mój kraj – skierował swój uprzejmy uśmiech do mnie – produkują ostrygi „złotouste”, golden lipped oysters. Te, które eksponuję tutaj – wskazał ręką na szklaną ladę – nie są z najwyższej półki, bo takie kosztują wiele. Jedna to pewnie równowartość tego rzadkiego medalionu twojej przyjaciółki. Tysiąc? Zwrócił się do Cyntii, a ona pokazała ręką, że coś w tym rodzaju.

– Te droższe, ale nie najdroższe, trzymam oddzielnie, w małym sejfie. A moja droga klientka, twoja przyjaciółka, lubi rzeczy rzadkie. Dobrą jakość. Ja to cenię. Zmrużył oczy.

Nie wiedziałam, czy już mam ręcznie hamować Cyntię, która na dźwięk słowa „sejf”, zawisła wzrokiem na ustach sprzedawcy. Nie doceniłam jednak samokontroli mojej znajomej. Wybrała „średnią” półkę. Pam nie musiał otwierać sejfu. A ja nie musiałam hamować. Ręcznie.

– Głównie sprzedaję tanie perły z macicy perłowej. Produkowane z wnętrza perłowych muszli. Przechodzą długi proces zanim przyjmą ten idealnie okrągły kształt. Powleka się je naturalnym perłowym lakierem, stąd pięknie opalizują. Tanie, ale bardzo trwałe. Jednak, dodał skłaniając głowę w kierunku mojej znajomej – mimo że naturalne, nie są tak cenne jak te, które ty z reguły wybierasz. Znawcy widzą różnicę natychmiast!

Cyntia uśmiechnęła się zadowolona i zerknęła w moją stronę.

„Dobry marketing”, mruknęłam pod nosem.

Z daleka widziałam już inne stoisko. Inne kolory. Pełne, nasycone.

– Patrzysz na Nepal, moja droga. Tam dalej jest Nepal. Nepal i Tybet. I bardzo przystojny właściciel. Karma. Tak się nazywa. Potrzebuję coś i stamtąd. Tam są cuda, moja droga! Ręcznie wypracowane cuda!

Była w swoim żywiole. Niepowstrzymana, ciekawa, nienasycona wrażeń…

Karma przyjął nas serdecznie. Tak, był przystojny, przyznaję. Orli nos, trochę drapieżna ptasia głowa i lekko skośne oczy o jadeitowym blasku nad wysokimi kośćmi policzkowymi.

– Nareszcie znowu mogę cię ujrzeć! I w zdrowiu. Złożył dłonie w powitaniu.

– Och jakże się za tobą stęskniłam! Potrzebuję koral i turkus. Ale ten lapis! Karma! Wezmę i to!

Błyskawicznie spojrzałam na cenę. Odetchnęłam. Tu nie będę zmuszona interweniować.

Wdałam się w krótką, niestety, rozmowę z Karmą.

– W naszej filozofii te korale, amulety mają dobroczynny wpływ na stan psychiczny, na nasz umysł. Wiesz, my mamy unikalny rodzaj kultury. W Nepalu hinduizm, w Tybecie buddyzm i wieki fuzji, przenikania, inspiracji, przechodzenia jednego w drugie. Fascynujące i pouczające, prawda?

Wzięłam do ręki podłużny biały koralik o precyzyjnej robocie. Części białej emalii, agatu i koralu łączył cieniutki cynowy, zwinięty w spiralę drucik. „Żmudna, ręczna, zajmująca dużo czasu, licho wynagradzana praca”, pomyślałam.

– Wiesz, powiedział Karma, jakby grzebał w moich myślach – to praca, która daje bardzo niespodziewane owoce: dzięki koralikom sporządzanym w mojej rodzinie poszedłem do szkoły. Wiem, że tu, w tym świecie słowo „czas” jest jakimś dziwnym, niezrozumiałym w mojej kulturze instrumentem. Ale przecież czas to abstrakcja, prawda? Czas nie istnieje. To my czynimy z niego wartość.

Przytaknęłam. Lekko zarysowane bruzdy wokół ust Karmy uniosły się w półkola uśmiechu.

– Najcenniejsze dze, bo tak się nazywają oryginalne tybetańskie amulety, a słowo oznacza blask, jasność, te stare, robiono z agatu. Pojawiły się tysiąc, dwa tysiące lat temu w Indiach. Podobno zostały przywiezione przez tybetańskich wojowników z Persji. Tak mówi legenda.

Jak bardzo chciałoby się wiedzieć więcej, ale jak większość naszej dawnej, dawnej przeszłości i ten przekaz jest urywany, nigdy całościowy, a może jest tylko legendą, pewną interpretacją, a może służącym czemuś przeinaczeniem. Tajemniczość, niemożność poznania, brak odpowiedzi na pytania czyni go ciekawszym.

Ociągałam się z wyjściem, choć Cyntia mnie ponaglała. W przelocie zobaczyłam geometryczne wzory na biało czarnych sznurach korali. Podeszłam bliżej. Batikowe korale! Afryka! I ta wschodnia i zachodnia. Ileż razy widziałam te korale rozłożone na straganach…

Wrócę tu jutro, postanowiłam. Sama! Po batikową opowieść…

c.d.n.