Anna Kłosowska, Opowiadania: “Galaktyka złotoustych pereł “
– Wszyscy wystawiający są szczepieni. W związku z tym postanowiliśmy, że nie muszą nosić maseczek. Natomiast – tu jasny głos rudowłosej kobiety w jaskrawo żółtej lekkiej bluzce z falbankami zawisł na długi moment i słychać było tylko szum klimatyzacji. – Natomiast, podjęła, a my czekałyśmy w pewnym napięciu, – natomiast nasi drodzy goście proszeni są o noszenie maseczek cały czas i o niezdejmowanie ich! Dziękuję!
Read moreAnna Kłosowska, Opowiadania: “Moja noc z Irmą”
„Moja noc z Irmą”, druga książka wyżej podpisanej, ukazała się niedawno. Ale zanim to nastąpiło…
*
Wyszłam do kuchni. Byłam w adrenalinowym nastroju. Nareszcie skończyłam, no prawie, ale chciałam, zanim ostatecznie wszystko wpiszę w dodatkową pamięć, zanim zrobię cokolwiek, nalać sobie kieliszek wina z Pessac-Léognan, Château Le Bruilleau 2012, znanego mi z samych dobrych skojarzeń…
Zgubiła mnie arogancja! Tak myślałam o tym później, po szkodzie.
Arogancja wobec instrumentu, na którym codziennie pracuję, na którym niezmiennie i stale polegam. Arogancja wobec mojego siedmioletniego laptopa VAIO! Ale przede wszystkim arogancja wobec siebie, niefrasobliwe traktowanie własnej pracy, mojego pisania.
Kiedy po chwili, z kieliszkiem wina w ręku, wróciłam do sypialni, w której wąskie białe biurko jest moim warszawskim miejscem pracy, ekran, na którym umieściłam przed chwilą pod tekstem ostatnie słowa: Floryda – Warszawa 2019, zamienił się w ziejącą pustką czerń z niewinnymi, ale jakże brzemiennymi w konsekwencje, o czym jeszcze nie miałam pojęcia, czterema słowami:
no bootable device found
To nie jest dobrze, kiedy ostatnia strona książki, której ostatni akapit został napisany przed kilkunastoma minutami, zamienia się w czerń z czterema słowami. Czterema słowami z obcego mi języka. Owszem, wiedziałam co semantycznie te słowa oznaczają: „nie znaleziono urządzenia startowego”. Czyli nie mogę zrestartować. Czyli stało się coś złego. Laptop padł? Niemożliwe! Zablokowałam.
Wzięłam telefon. Wstukałam w Google te cztery słowa.
Znalazłam natychmiast „6 methods to fix no bootable device on Windows…” i filmiki na YouTube. Czyli jest nadzieja, że to nic aż tak wielkiego.
Odsunęłam wino. Do roboty! Spokój!
Przez niezwykle niemiłosiernie dłużący się czas robiłam to co pokazywał mi telefon. I nic!
Było już późno, nie mogłam dzwonić do źródła wiedzy w dziedzinie sztucznej inteligencji. Wszystkie źródła po obu stronach oceanu spały i nie miały pojęcia jaki lęk zaczaił się na moim białym lakierowanym biurku, na którym stał rozdziawiony czernią ekranu, bezradny, bezsilny laptop. Mózg zaczął mnie bombardować dramatycznymi opcjami.
A co, jeśli rzeczywiście nie da się mojego VAIO zrestartować. Wszystko przepadnie. Cała książka.
Przecież ja tej całej mojej książki, tych trzystu kilkudziesięciu stron nie mam nigdzie indziej. Tylko na twardym dysku! Tak, głupota, ale to się już stało! Teraz trzeba myśleć do przodu.
Wczesnym rankiem zaangażowany w mój problem został specjalista. „Andrzej ma szansę to ogarnąć”, powiedział mój brat. „Ale jeśli…” Nie chciałam słuchać „ale, jeśli”. Nie ma i nie może być „ale, jeśli”!
Ze strony wszystkowiedzącego komputerologa padło jednak zasadnicze pytanie: „czy dysk jest obrotowy, bo to VAIO ma swoje lata, czy tzw. szybki, bo jeśli szybki pani Aniu…” Zmieniłam dysk, tak, jakiś czas temu. Na szybszy…Trzymałam się jednak dalej jakiegoś źdźbła nadziei. „Oczywiście sprawdzę, zrobię co będę mógł, proszę przywieźć do mnie, do pracy”. Zawiozłam.
Tego wieczora miałam spotkanie autorskie. Z moją pierwszą, świeżutką książką: „Czwartą konchą”. Na Żoliborzu. W trakcie otrzymałam SMS od pana Andrzeja: „dysk był szybki, pani Aniu! Przykro mi! Nic nie mogę zrobić!”.
Zapytana w tym momencie przez młodą kobietę o to co dalej, co piszę teraz, czy będzie następna książka, odpowiedziałam odruchowo, że jest już gotowa. „właśnie ją skończyłam, tu w Warszawie. I nawet zaczęłam trzecią”. Bo to była prawda. Pod ten niezredagowany jeszcze plik „Irmy”, ze wszystkimi notatkami, odnośnikami, podczepiłam osiemdziesiąt stron pod roboczym tytułem „Kręgi co się toczą”.
W założeniu to miał być tryptyk. Florydzki, z odniesieniami do wielu innych miejsc. Trzy książki, trzy kobiety. Niezależne, całkowicie różne od siebie. Anna, Florence i Jana. Trzy losy, które się gdzieś splatają, mijają, do siebie wracają…
Bohaterką „Mojej nocy z Irma” jest Florence, Amerykanka z Michigan, osiadła od wielu lat na południu. Kobieta z międzynarodową przeszłością ze względu na pracę w UNICEF, z powiązaniami z Polską poprzez ukochanego mężczyznę…
„Nie będę rozwiązywała zagadki tytułu”, powiedziałam, ale w odpowiedzi na cichym głosem i z uśmiechem zadane pytanie starszego pana, odparłam ze śmiechem: „nie, to nie chodzi o erotykę. Seks, miłość i inne namiętności rzecz jasna tam są. To huraganowa opowieść o zmianie, o zmienianiu się, o przewartościowaniach, o trudnych decyzjach podejmowanych spokojnie, z dystansem i tych, które grzęzną w emocjach, rozszarpują nasz spokój, rozdzierają serce…” Pan uniósł brwi. Z uznaniem?
Zawahałam się. Przecież tej książki nie ma. Erotyczna czy nie, seksualna czy huraganowa, z wątkiem bardzo osobistym przeniesionym na Florence, główną bohaterkę, wykreowaną w tym celu. Co to ma za znaczenie, kiedy „Mojej nocy z Irmą” nie ma!
– Tak naprawdę to mam ogromny kłopot, bo właśnie rozpadł mi się dysk. Dostałam przed chwilą informację, że praktycznie straciłam tę moją drugą książkę…
Odezwało się kilka osób:
– Niemożliwe, na pewno pani to gdzieś ma, w jakimś innym miejscu, w backup, na dodatkowej pamięci, w Google Drive, chmurze…znajdzie pani!
Potrząsnęłam głową przecząco.
– To niezwykle nierozsądne, niefrasobliwe, nieodpowiedzialne, co pani zrobiła, odezwał się ten sam pan, który interesował się treścią „Irmy”. – Rozczarowała mnie pani! Wstał i wyszedł…
Sama byłam sobą rozczarowana. Wracałam pieszo do domu. Wszystko inne miałam w chmurze, wszystko inne, tylko „Irmy” nie. Dlaczego? Zbyt mocno trzymałam ją przy sobie?
Florence, Amerykanka spoglądająca na rzeczywistość tak inaczej niż my w Stanach mieszkający, powstała jako przekaz, między innymi moich trudnych, osobistych doświadczeń. Miała być wehikułem moich przeżyć, choć włożonych w inny kontekst. Nie mogę tego po prostu spisać na straty!
I wtedy błysk. Przyjaciel! Posłałam mu „Irmę”, kiedy była napisana tak w osiemdziesięciu pięciu procentach i w pierwszej wersji, bo wiercił mi – jak to on – dziurę w brzuchu, że „musi” przeczytać. I ten tekst zachowałam w chmurze. Odgrzebałam tę wersję spod jakiejś sterty innych dokumentów w poczcie elektronicznej. Od razu wiedziałam, że w wielu miejscach odeszłam od niej. No ale dobre i to pomyślałam. Przecież Florence i jej przemyślenia, jej los nie może zginać w czeluściach komputerowego niebytu!
Czy pamiętałam te kilkadziesiąt stron, które ostatecznie przepadły? Na pewno niedokładnie. Miałam jednak swój ulubiony notatniczek, w którym gryzmołę wiersze, ale i strzępki myśli, jakieś słowa klucze do nowych pomysłów. Tylko czy o to chodziło? Jeśli już to wolę pisać na nowo, a nie odtwarzać. Dać Florence całkowitą swobodę. Tak postanowiłam.
W pierwszej książce już w jednej trzeciej wszystko zaczęło odbiegać od moich zamierzeń. I Anna, jej główną bohaterka, pół Francuzka pół Polka, poszła zupełnie inną drogą niż chciałam! Wymknęła się spod kontroli, a ja, w pewnym zdziwieniu śledziłam stukiem klawiatury VAIO jej kroki.
I w „Irmie”, choć z zupełnie innej przyczyny, zdarzyło się coś takiego.
Właściwie nie żałowałam nigdy dłużej tego, co się stało. Wiele zmieniłam. Miałam na to dużo czasu. Pandemia przykuła mnie do florydzkiego biurka!
A zakończenie wyszło tak jakoś logicznie, racjonalnie, ale i zaczepnie, przewrotnie, iskrząco i życiowo! Cała Florence, cała ona. Przecież jej sama na to pozwoliłam.
Redagowałam „Irmę” w czasie pobytu w Warszawie i tu w sierpniu 2021 napisałam wreszcie:
Floryda – Warszawa 2019 – 2021
I zanim wyszłam do kuchni po kieliszek wina, grzecznie wpisałam „Moja noc z Irmą.FINAL” w pamięć mojego nowego HP, przeniosłam na Google Drive i gdzie się dało!
Nie ma tego złego…
Anna Kłosowska: kwartyny
Anna Kłosowska, Opowiadania: “Wenus w nowiu”
Wenus wyglądała jak brylantowy brelok zawieszony tuż pod księżycową broszką.
Czekałam na ten niezwykły spektakl od kilku dni. Śledzę Wenus, kiedy wędruje po południowym niebie. Tego wieczoru była tak blisko niego, pozornie w podległej pozycji, ale na niej, na jej niepowtarzalnie silnym blasku skupiła się moja uwaga.
Przyjaciel składał potem wszystko co się między nami tego wieczora wydarzyło na karb tej pozycji Księżyca i Wenus. Jasne, że to był dobry pretekst, takie przeniesienie odpowiedzialności za przebieg i wynik naszej rozmowy na dwa ciała niebieskie wklejone w szafir nieba.
Oboje świetnie wiemy, że to z reguły nasze ego stwarza kłopoty w relacjach z innymi, nawet bliskimi, podziwianymi, lubianymi osobami. Prowadzi od ciekawej dyskusji, wymiany zdań, do słownej potyczki, sprzeczki, kłótni. Jednym słowem, do konfliktu.
Bo chcemy mieć rację!
Wielkie, długie, wyniszczające wojny toczą się od tysiącleci o to, żeby udowodnić swoją rację, której na ogół nie ma żadna ze stron. W rezultacie o prawo do uzasadnionej pomyłki…
Tego jesiennego wieczoru siedzieliśmy w lanai i patrzyliśmy oboje na Księżyc w nowiu, skromny, delikatny, nabierający siły i Wenus, brylantową kroplę. Towarzyszyło nam hiszpańskie wino bio z gron monastrell uprawianych w regionie Jumilla. Ale ono nie miało specjalnego wpływu na przebieg wydarzeń. Wino w naszym przypadku nastraja pokojowo i optymistycznie, jest pożywką, wyzwala ciekawe, niejednokrotnie zaskakujące myśli. Nie bywa przedmiotem większych sporów nad te dotyczące aromatu, smaku, oceny jakości i zestawu gatunków gron.
I może z powodu Księżyca i Wenus, a może nie, Przyjaciel zaczął rozmowę o tym, jak to nie chciałam pójść na wystawę Anny Bilińskiej, dziewiętnastowiecznej portrecistki, w Muzeum Narodowym w Warszawie. Wystawę przypominającą nieco zapomnianą wielką polską portrecistkę o międzynarodowej niegdyś sławie. Jak to byłam uparta.
To prawda. Bywam uparta. Czasami. Ale nie w tym wypadku.
– Nawet nie chciałaś słuchać, tylko wracałaś do tego, że to nie twoja malarska bajka i że nie! Tu Przyjaciel zrobił energiczny ruch, a ja spojrzałam na kieliszek, który stał w zasięgu jego ramienia. Ale ruch był w fazie końcowej kontrolowany. Kieliszek niewzruszenie stał dalej.
– No dobrze. Przyznaję. Zakleszczyłam się na…
– No właśnie, przerwał mi triumfująco Przyjaciel. – Zakleszczyłaś się na czymś o czym nawet, wybacz, nie miałaś pojęcia. Nie sprawdziłaś najpierw kim była ta wybitna jak na swoje czasy artystka. Polka. Skupiłaś się na emocjonalnym „nie lubię”!
– Możliwe, ale w końcu…
– No właśnie, więc czemu w końcu poszłaś na tę wystawę, spytał. – Przecież wygłosiłaś długi wywód, że nie lubisz realizmu i portretu, upierałaś się…
– Bo świdrowałeś mi dziurę w brzuchu! Tak jak teraz!
– Nie rozumiem twojego uporu. Co ci się w tej biednej Bilińskiej aż tak nie podobało. To raczej taki protest małej dziewczynki, prawda? Przyjaciel cię namawia…A przecież to nie tylko Polka, ale kobieta wśród czeredy mężczyzn! Uparta jak ty, choć w inny sposób. To pozwoliło jej zaistnieć pod swoim nazwiskiem, a nie jak robiło to w tym czasie wiele kobiet, pod męskim pseudonimem.
Nie bardzo wiedziałam, czemu użył przymiotnika „biednej”, bo owszem Bilińska żyła skromnie, jak to artysta, a raczej artystka, dopóki przyjaciółka, odchodząc z tego świata, nie wyposażyła jej na resztę życia.
Czułam narastanie. Czułam, jak się trochę nastroszyłam.
– W końcu poszłam, więc o co chodzi. Czy chcemy rozmawiać patrząc na Księżyc w nowiu i Wenus tuż pod nim, czy idziemy w sprzeczkę?
Chyba podniosłam głos. Przyjaciel uniósł brwi. Następny sygnał: brniemy…
– Masz na myśli kłótnię? No chyba na razie, przynajmniej na razie, po prostu rozmawiamy. I nie zgadzamy się, ale to nie kłótnia!
– Dość jednostronnie rozmawiamy, ale dobrze rozmawiamy, wymieniamy poglądy, opinie, odpowiedziałam. – Gdybyśmy usiłowali dojść do jakiegoś wniosku, może na przykład, że jestem uparciuchem, albo że nie mam prawa sądzić czegokolwiek o malarstwie portretowym XIX wieku, bo się na tym nie znam, gdybyś wytoczył argumenty, dlaczego tak uważasz, a ja użyłabym kontrargumentów, to byśmy dyskutowali. Nie musielibyśmy zresztą dojść do żadnego konkretnego wniosku…
– Byłoby dobrze gdybyśmy kiedykolwiek mogli dojść do wspólnego wniosku, nie mówiąc już o konsensie! Przyjaciel teraz się ewidentnie nakręcał. – Tak, to byłoby idealne. To byłaby dyskusja zakończona całkowitym sukcesem! No, ale oczywiście…
– Mnie, teraz ja przerwałam, żeby nie usłyszeć drugiej części zdania i nie musieć na nią reagować, – mnie wystarczyłby kompromis, to znaczy zaakceptowanie stanowiska, które by nas oboje satysfakcjonowało. Konsens to raczej złoty probierz. Rzadko osiągalny.
„Gorzej”, dodałam w myślach, żeby nie podniecać żaru rozmowy, który mógłby się przeistoczyć w płomień, czyli mówiąc wprost w kłótnię, „gdybyśmy teraz zaczęli przekonywać siebie nawzajem o jedynie słusznym myśleniu. To znaczy ja mam rację, a ty nie. To jest pełny konflikt, sprzeczność interesów, niemożność pogodzenia się”.
Zdecydowanie odchodziliśmy od tematu, od układu planet, a wrastaliśmy w rodzaj sporu. Sporu bez tematu. Wrastaliśmy w lekkie, na razie, zacietrzewienie.
Na chwilę wycofałam się. Wenus patrzyła na mnie. Pewna siebie. Fascynująca. Uparta?
Jak autoportret Anny Bilińskiej na wystawie w Muzeum Narodowym. Pełne zaskoczenie. Tak, pomyślałam wtedy, Przyjaciel miał rację. Dobrze, że poszłam, dobrze, że obejrzałam, że zrozumiałam, dzięki niemu, jak niezwykła na swoje czasy była to kobieta. Niezależna, świadoma swego celu i do niego dążąca. Uparta na swój sposób. Na dobry sposób.
– Mnie już nie chodzi o tę biedną malarkę!
Drugi raz „biedna”. Nie wiem, czy to miało przydać argumentacji racji?
– Ale o to jak się zaparłaś nie mając żadnej wiedzy w tym temacie. Zresztą robisz to często.
Uogólnienia nigdy nie prowadzą do czegoś dobrego, więc odwróciłam się do Przyjaciela.
– Nie twórz z jednej sytuacji stereotypu! Powiedziałam ci, że jestem wdzięczna za to, że mnie przekonałeś, ale nie bardzo rozumiem po co dalej wałkujemy tę „biedną Bilińską”! I wiem – uniosłam rękę w geście obrony przed jego słowami – i wiem, że podniosłam głos!
Kłótnia.
Jest czymś powszechnym i normalnym, jest częścią życia w społeczności, jest nieuchronna. I nie zależy od układu planet, a od gwiazdozbioru naszych emocji, od naszego podejścia do przedmiotu, który ją wywołał. Czasem od zupełnie innej przyczyny. Czasem staje się pretekstem. Czasem wentylem bezpieczeństwa. Jeśli już nie umiemy, nie możemy jej uniknąć, to postarajmy się nie zgubić, nie zatracić, nie zatrzeć w wyniku kłótni tego co istotne i co ma ją przetrwać. Pamiętajmy, że można przez ten etap przejść, choć nie zawsze można go obejść. I to „po kłótni” jest najtrudniejsze…To podjęcie relacji, znajomości, związku.
Tego wieczora padło między nami wiele słów. O wiele za dużo. Przyjaciel wyszedł. Wino małymi łyczkami piłam sama.
Patrzyłam na Wenus. Powoli pochłaniały ją ciemniejące, kłębiące się chmury. „Idealna przenośnia dla tego co stało się właśnie między nami”, pomyślałam. Wkrótce zniknął i Księżyc. Pozostał blask, taki rodzaj przypomnienia obecności. „To mógł być miły wieczór”, westchnęłam wewnętrznie. Na szczęście konflikt to zjawisko przejściowe, a przyjaźń jest na życie. Przyjaźń nie może…
Przyjaźń nie może rozsypać się okruszkami po życiu
Nie może odwrócić się na pięcie i zniknąć
Nie może nie wiedzieć, gdzie pas ratunkowy
A może…a może niekochana przyjaźń może?
Uśmiechnęłam się do siebie. „Niekochana przyjaźń”. Sama to kiedyś napisałam. Po jakimś nieporozumieniu. Ale nasza przyjaźń trwa. I jest kochana przez nas oboje. Nawet wtedy, kiedy niepomyślnie ułożą się gwiazdy!
Anna Kłosowska: kwartyny
“Moja noc z Irmą”
Anna Kłosowska, Opowiadania: “Jagodzianka na Zachętę”
– Nie jestem entuzjastką socrealizmu, powiedziałam do Jagi, ale chcę pójść do Zachęty. A to jedyna wystawa. Potem sobie usiądziemy na pyszne jagodzianki! Wypiekane na miejscu. Z grubą warstwą kruszonki! Najlepsze w Warszawie!
Read more