Na wysokości miejsca, gdzie kiedyś stał modrzewiowy dworek, Narew zdąża do jeziora, żeby zręcznym łukiem wydostać się z niego dalej, za Zegrzem.
Modrzewiowe domostwo powstało w 1838 roku wśród uprawnych pól Zegrzynka. Nieopodal czteropiętrowa, nowoczesna na owe czasy konstrukcja murowanego młyna.
Dworek z gankiem, dwiema parami kolumienek zwieńczonych tympanonem, z czterospadowym dachem. Wokół park, dalej zabudowania gospodarcze. I rzeka na tyle niedaleko, że nowi mieszkańcy, pani Wanda z Wysłouchów i Zygmunt Szaniawscy, którzy dwór i folwark przejęli w 1880 roku, wybudowali nad nią przystań.
Jerzy Szaniawski, młodszy syn, urodził się w 1886 roku. Rodzice byli pracującymi, wręcz zapracowanymi ziemianami. Zygmunt prowadził wzorowe gospodarstwo, rodzaj zbożowego konglomeratu.
Państwo Szaniawscy przyjmowali u siebie ludzi tak jak oni wykształconych, działaczy społecznych, literatów, pisarzy. Bywali u nich Maria Konopnicka, Stefan Jaracz i Juliusz Osterwa, Deotyma, Konrad Prószyński, Eliza Orzeszkowa, Ignacy Kraszewski. Oboje mieli zacięcie społeczne, pozytywistyczne. Stworzyli szkołę, brali udział w lokalnych inicjatywach charytatywnych.
Dobre czasy mogły się skończyć, kiedy w 1902 roku spłonął młyn i Szaniawscy nie mogli utrzymać folwarku. Nie poddali się, byli ludźmi czynu, ludźmi wyznającymi ideologię pracy i w pewnym sensie innowatorami. Postawili – tak powiedzielibyśmy teraz – na walory miejsca. Na agroturystykę.
Domki, które służyły robotnikom miały, po pewnych przeróbkach, przyciągać letników. Ogłoszenie w „Kurierze Warszawskim” zachęcało do wypoczynku w „pensjonacie oferującym wygody”. Dwór Szaniawskich przeistoczył się w położony dogodnie, niedaleko Warszawy kurort. Świetne jedzenie, atmosfera domowa. Dogadzano zmęczonym miastem gościom, a byli to letnicy nie byle jacy. Śmietanka literacka i artystyczna. Czytało się tu najnowszą prasę, słuchano najnowszych przebojów z gramofonowych płyt. Używano rzecznych kąpieli, pływano kajakami. Gości obdarzano różami ze szklarni, a oni z reguły nie tylko wracali do tego miejsca wypoczynku i intelektualnej zabawy, ale przywozili swoich przyjaciół, znajomych.
W parku, w cieniu drzew młody Szaniawski pisał. Zaczął publikować wcześnie. Zyskał szybko uznanie jako dramaturg. Jego sztuki wystawiano, grały w nich sławy polskiej sceny. Boy-Żeleński cenił go. Otrzymywał nagrody. Był lubiany.
On sam stronił od ludzi, dobrze czuł się w Zegrzynku, w modrzewiowym dworku nad Narwią.
Wojna wygnała go stamtąd. Niemcy zajęli rodzinne domostwo.
A po wojnie folwark został rozparcelowany i jakby tego było mało, Szaniawski jako klasowo wredny i nie opowiadający się z zapałem za jedynie słusznym ustrojem, nie miał szans na publikowanie czegokolwiek.
Owszem, w „Przekroju” ukazywały się opowiadania profesora Tutki, wysmakowane gawędy, które znacznie później sfilmowano z Gustawem Holoubkiem w roli głównej. Te krótkie opowiastki ujawniały swoiste, sarkastyczne poczucie humoru autora. Ocierały się o groteskę, a jednocześnie z reguły poruszały jakiś temat lekko…I nie do końca. Marian Eile, wymagający naczelny „Przekroju”, utrzymujący wysoki poziom pisma, publikował teksty Szaniawskiego bez żadnej redaktorskiej ingerencji.
Trzeba pamiętać czym był wtedy „Przekrój”: jednym z najbardziej prześmiewczych pism socjalizmu! Eile, pod wieloma pseudonimami, z czego moim ulubionym jest „Krecia Pataczkówna”, pisywał o sprawach pozornie zwykłych w sposób ujawniający wszystkie kuriozalne nielogiczności życia tamtych przaśnych, siermiężnych czasów. I robił to jakoś boczkiem, bez otwartego prowokowania, po swojemu, tak żeby uchodziło. Publikowali u niego najwięksi indywidualiści, niekoniecznie ulubieńcy władz, jak Kern, Waldorff, Kydryński, Gałczyński. Mariana Eile uwiecznił słynny rysownik Lengren w postaci profesora Filutka. W takim towarzystwie Szaniawski rozkwitał, ale dopiero odwilż, ta stalinowska, pozwoliła mu twórczo odetchnąć.
Wrócił do modrzewiowego dworku w 1950. Resztówka majątku obłożona została bardzo wysokimi podatkami, a pisarz chciał go utrzymać. Imał się wszystkiego.
To wtedy mieszkańcy pobliskiego Serocka widywali go na targu. Jako sprzedawcę.
Kiedy idę na rynek z bratem, Serocczaninem z przemyślanego wyboru, kiedy kupujemy jajka, pęczki czerwonej rzodkwi, truskawki, czereśnie i gryczany miód w litrowych słojach z lokalnej pasieki, myślę o tym jak gdzieś wśród straganów stał tu kiedyś wybitny dramaturg, autor, felietonista, Jerzy Szaniawski.
Nielubiany, może dający się trudno lubić. Z pewnością inny. Z pewnością nierozumiany w środowisku, w którym mieszkał. Pan z modrzewiowego dworku, dorabiający sprzedażą jajek i owoców ze swojego pięciohektarowego sadu na zawyżone podatki. Domiar, to był w tym czasie sposób na pozbycie się wielu właścicieli. Ale z Szaniawskim się nie udało. On przetrwał. Dworek też. Ale zamknął się w sobie. Zamiast rozmawiać z ludźmi wolał nabić fajkę i siedzieć nad Narwią.
To tam spotkał swoje przeznaczenie. Młodą kobietę, która tęsknie spoglądała w toń. Podobno malowała. Podobno wyczekiwała, kiedy właściciel domu na wzgórku zejdzie po schodach z fajką w ręku. Podobno go omotała, a on uległ. Podobno…
Ożenił się. Miał 77 lat. Po raz pierwszy. Nie zaproponował małżeństwa córce Bolesława Leśmiana, która z ojcem odwiedzała często Zegrzynek jako „wieczna narzeczona”, ani nawet Wandzie Natolskiej, towarzyszce życia, opiekunce, która prowadziła mu dom po wojnie do swojej śmierci w 1960 roku. Po jej odejściu czuł się zagubiony.
Może stąd ta nagła, nieprzemyślana, emocjonalna decyzja. On był dziwakiem, samotnikiem, ona miała wiele lat mniej od niego i dużo większe problemy. Psychiczne. Odcięła go od wszystkich i wszystkiego. Zamykała w domu. Czasem w komórce. Mówiła, że dla jego dobra. Podobno szczuła odwiedzających go psami.
Dlaczego poddał się niezrównoważonej kobiecie? Czyżby uważał, że to przeznaczenie? Pisał o tej niemożności pokonania przeznaczenia choćby w swoich sztukach „Most” i „Dwa teatry”.
Szaniawski ożenił się w 1962 roku, na rok przed powstaniem Zalewu Zegrzyńskiego. Trudno mu było zaakceptować nie tylko zmianę krajobrazu, ale i napływ ludzi, turystów, wczasowiczów, szwendających się po „jego” Zegrzynku. Mówiono, że coraz bardziej dziwaczał.
Zmarł w 1970 roku.
Dworek przeżył właściciela tylko o kilka lat.
Spłonął w 1977 roku w niewyjaśnionych okolicznościach. Podobno dwaj pijani mężczyźni weszli na jego teren, a wdowa po dramaturgu zamknęła ich i sama pobiegła wezwać milicję. Wiadomo, że obaj zginęli w pożarze. Podobno wdowa czyniła aluzje już przedtem, groziła, że kiedyś wszystko podpali. Podobno…
Pewne jest, że płomienie pochłonęły drewniany dwór i wszystko co się w nim znajdowało. W tym niepublikowane dzieła jej właściciela.
*
Mgła nad Narwią. Dramatyczna, nostalgiczna. Realizm przepleciony z magią miejsca, z poetycką wizją, melancholią pasującą tak doskonale do właściciela dworku palącego fajkę nad brzegiem rzeki. Jest coś symbolicznego w końcu tego domostwa, w pożodze, która unicestwiła przeszłość, nieodwracalnie spopielały świat.
Szaniawski pisał o ludziach usiłujących odwrócić los, ale, twierdził, losu nie tylko odwrócić się nie da. Potrafi on zemścić się za ingerencję. Czy płomienie trawiące jego twórczość były taką zemstą?
*
Zostały schody, wiodące teraz donikąd, w gąszcz, który kiedyś był starannie utrzymanym parkiem, miejscem, gdzie młody Jerzy uciekał od ludzi i pisał pierwsze utwory.
Obok upamiętniająca Szaniawskiego tablica. I ławeczka. Można się zadumać nad losem samotnika z Zegrzynka i modrzewiowego dworku.
Zostały ceglane słupy bramne i kamienna, nieco zniszczona ludzką, może chuligańską ręką, tablica na jednym z nich:
Wjazd do dworku rodziny Szaniawskich, który spłonął 10 IX 1977roku
Tylko tyle.