
Anna Kłosowska
Opowiadania
“Modrzewiowy dworek“
Płaskodenka kołysała się lekko, jakby od niechcenia, na niewielkiej fali. Zresztą była mocno przycumowana, jej wolność ograniczona. Kiedyś pomalowana na turkusowo niebieski kolor, teraz pokazywała łysiny zaniedbania. Dowód braku zainteresowania właściciela. A przecież czemuś służyła, bo sieć rybacka skłębiona w wielkim motku leżała na dnie, a dwa wiosła, nieco sfatygowane, nijakie, bez koloru i charakteru, obok. No i silnik. Silnik lśniący nowością i czystością.
Kołysała się wśród kwitnącej grążeli.
Przyglądałam się łódce z zainteresowaniem.
Czekałyśmy z przyjaciółką na pieczone pstrągi.
Ileż razy przejeżdżałam obojętnie koło tego miejsca. „Smażalnia ryb”. Pierwsze słowo nie kusi, drugie owszem, ale w kontekście pierwszego raczej nie…
– Tu są i pieczone, Aniu, i z grilla. A poza tym surówki…
„Surówki” to słowo klucz. Kocham, lubię, szanuję!
I dlatego tu usiadłyśmy z przyjaciółką. Czekałyśmy na rybki, podjadałyśmy surówki z marchwi z selerem, czerwonej i białej kapusty, których zamówiłam podwójne porcje. „Jest pani pewna?”. Kobieta za ladą spojrzała na mnie. Skinęłam głową. „To są spore porcje”. „Damy radę”, odpowiedziałam. „A frytki?”. Pokręciłam przecząco głową. „Dziękuję, to byłoby za dużo!”.
Rozmawiałyśmy o spacerze nad Narwią, na który pójdziemy po jedzeniu. O spacerze do miejsca, gdzie kiedyś stał modrzewiowy dworek…A ja patrzyłam na tę kiedyś niebieską, lekko kołyszącą się łódkę.
„Cicha Zatoka” w Wierzbicy, na Narwi.
W kolejce do rampy czekały trzy motorówki, przy których uwijali się właściciele. A obok, obejmowana pluszczącą falą oglądała je zaniedbana płaskodenka.
Po pstrągach wrócimy samochodem do Serocka, zaparkujemy gdzieś dalej od gwaru i uciech miejskiej plaży, od cukrowej waty, lepkiego zapachu gofrów i kwaśnego odoru używanego w nieskończoność tego samego oleju. Zejdziemy na wysokości hotelu „Narvil” ku rzece i zaczniemy spacer w kierunku Jadwisina i Zegrzynka. W kierunku pewnych schodów, które kiedyś prowadziły do modrzewiowego dworku…
Dróżka przez puszysty mieszany las wije się w górę i w dół nieustannym, ale nie powtarzalnym rytmem. Może raczej są to synkopy niż równo wybijany rytm. Chodzi się nią synkopując.
Próbowałam raz, jeden raz, przejechać rowerem, ale miejskie przyzwyczajenie do płaskiego terenu wprawiło mój mózg w stan lękowy i o sromoto, podprowadziłam rower pod największy pagórek!
To jest ścieżka, nie droga i tylko w ciągu weekendu widać na niej rodziny powolutku podążające pod górę i tylko trochę szybciej w dół. Celebrowanie niedzielnego spaceru. Wtedy chodzi się spokojnie i z jakimś świątecznym, poobiednim namaszczeniem. A rowerzyści, zwłaszcza ci z żyłką sportową, mijający ryzykownie, zadziornie, o centymetry, to namaszczenie zakłócają.
Piękna ścieżka z zapachem sosen wkraczającym w nadrzeczny krajobraz. Ścieżka między zatoczkami, w których gnieżdżą się kaczki. Z widoczkami zza opadających ku nurtowi gałęzi. Z niespodziankami kwitnących na żółto grążeli i białych grzybieni z ostro zakończonymi, sztywno sterczącymi płatkami.
Do niedawna nie znałam nazw tych roślin i ogólnie, słusznie zresztą, co nie wynikało z wiedzy, określałam je jako „rodzaj nenufarów”. Ale teraz czytałam napisy pod zdjęciami na tablicach ustawionych przy trasie i wiedziałam: grążel żółty jest grzybieniem z rodziny nenufarów, a grzybienie białe należą do tej samej rodziny (grzybieniowatych), i obie rośliny są nenufarami… Połap się w tym! Ważne, że przyswoiłam coś nowego, a jeszcze ważniejsze, że te wodne lilie (też dopuszczalna nazwa!) przydają brzegom Narwi charakteru uroczyska…
Jest jeszcze tatarak, w którym przesiadują ptaki dające darmowe koncerty nad wieczorem. Wykonawców często nie widać i wydaje się, że to trawa śpiewa.
Nieopodal Jezioro Zegrzyńskie, twór człowieka, nazywany wtedy, kiedy powstał, w 1963 roku Zalewem Zegrzyńskim. Jednak tak wrósł w krajobraz, tak przyzwyczaił do siebie, że nie wnika się już w to jak ten obszar wyglądał przedtem. Nikt po bez mała sześćdziesięciu latach nie zastanawia się, idąc wzdłuż Narwi ulicą Rybaki, że kiedyś prowadziła ona do wsi o tej nazwie, do pól i łąk, które potem powoli niknęły pod wodą. Kominy domostw długo sterczały ponad nią. Błaganie o pamięć? Ale ta jest krótka, bardzo krótka.
Kilka lat temu spotkałam nad jeziorem, na dzikiej plaży mężczyznę, który przykucnął na piasku i przyglądał się wodzie. Miał ochotę porozmawiać, bo kilka razy zerkał w moją stronę, aż w końcu odważył się:
– Gdzieś tu był dom dziadków – ręka poszybowała w dal, nad wodę – dom ojców. Żyzna ziemia, zalewowa. Dobra ziemia, łąki, pola, sady. Ja tego nie pamiętam. Wychowałem się w bloku, tam nas wysiedlili. Rodzicom, dziadkom, im było ciężko. Szybko ten zalew robiono. Na święto narodowe miał być gotowy. Lubię czasem tu przysiąść.
Spojrzał na mnie, uśmiechnął się. – Nie mam za złe, jak ojcowie, bo nie pamiętam, ale przychodzę dla nich.
Rozmawialiśmy długo. O zalewie, o czasach, kiedy święto narodowe przypadało na 22 lipca i musiało je symbolicznie uświetnić jakieś „socjalistyczne osiągnięcie”.
Zalew był pomysłem jeszcze sprzed ludowej Polski. Miał powstać na początku XX wieku, zaistniał w planach rosyjskiego zaborcy w ramach szerszego zamiaru, połączenia Wisły z Dnieprem. Imperialne przedsięwzięcie, któremu przeszkodziła wielka pani: Historia!
Z kolei planom „ludowym” przeszkodziły dwie powodzie, dlatego śpieszono się straszliwie, żeby zdążyć na czas. Naciski były z samej góry, z gmachu zwanego „białym domem”, komitetu centralnego PZPR przy rondzie de Gaulle’a w Warszawie. Nikt w tym czasie nie mógł sobie na lekceważenie takich nacisków pozwolić, więc trzeba było pójść na skróty. Nie rozebrano domów, nie wycięto drzew, ale wyznaczony termin został dotrzymany.
Niejeden kajak, niejedna żaglówka i niejedna motorówka natknęła się potem na pozostałości tamtego życia sprzed zalewu. Wprawni żeglarze wiedzieli, jak je omijać.
– Dziadkowie dostali po 25 groszy za metr. Mój rozmówca posępnie pokiwał głową. – To były małe wsie, kto by tam kogoś słuchał, ale im trudno było się przyzwyczaić.
Odwrócił się gwałtownie w moją stronę.
– Rodzice to widywali tego dziwaka, wie pani, tego Szaniawskiego, pisarza. Lubił nabić fajkę i usiąść na pieńku. Nad wodą. Dworek stał jeszcze jak byłem chłopakiem. Modrzewiowy. W parku. Dalej wielki sad. Coś tam się czasem urwało z tych drzewek, jak się latem do krewnych przyjeżdżało. Ich nie zalali. Ale tak jakoś tam było. Wzruszył ramionami. – Tak jakoś smutno. Podobno straszył psami. Ludzie go nie lubili. I tej jego żonki, co go opętała! Jemu się też, tak mówili, ten zalew nie podobał. Ale powodzi to już potem nie było. To fakt. No i Dębe, zapora, elektryczność. Roześmiał się. – Ważniejsze niż dwie wsie i kilkanaście chałup!
Opowiadałam przyjaciółce tę historyjkę, kiedy szłyśmy ulicą Rybaki nie prowadzącą już od dawna do wsi. A celem naszego spaceru, rutynowej wielokilometrowej przechadzki było wzgórze, na którym kiedyś stał modrzewiowy dworek znanego polskiego dramaturga, uznanego już w młodości twórcy, członka przedwojennego Polskiego Związku Literatów, Jerzego Szaniawskiego. Dworek, z którego pozostały schody i słupy bramne…
Ale o tym osobno.