Srebrzysty klon pośrodku klombu nie wygląda zdrowo. Nic dziwnego, dobija setki!
U jego stóp potężny, odłamany konar. Pośród tego obumierania podwójny pień. I wyżej szaleństwo zieleni. Pozór, bo kiedyś jego obwód sięgał pięciu metrów, rozłożysta korona kontrolowała cały obszar placyku, na którym pozwolono mu się przez dziesięciolecia rozrastać.
Srebrne klony żyją około osiemdziesięciu lat. Ten zasadzony został między 1922 a 1925 rokiem, kiedy tworzył się Żoliborz oficerski. A do tego w zamiarze miał być innym gatunkiem drzewa. Życie odbiegło od założeń i zdecydowało inaczej.
Wyobraźmy sobie ogołocone tereny wokół warszawskiej Cytadeli w 1918 roku. Pustka.
Zielony Żoliborz?
Gdyby komuś wtedy powiedzieć, że tu powstanie dzielnica o zaplanowanej urbanistycznej tkance, przemyślana co do idei i wykonania, to pewno ktoś taki puknąłby się w czoło. Niemożliwe!
Żoliborz był już wtedy dzielnicą Warszawy. Zawdzięczał to dekretowi z 1916 roku niemieckiego generała gubernatora Hansa Hartwiga von Beselera. Gest, jak wiele innych z tego krótkiego okresu władzy Niemiec nad miastem. Otwarto na nowo polskojęzyczny Uniwersytet i Politechnikę, wywieszono na Zamku polską flagę – obok niemieckiej rzecz jasna. Ale ochotników do armii jakoś nie przybywało.
Warszawiacy rozbrajali po 11 listopada 1918 roku Niemców na ulicach, a generał-gubernator powrócił do ojczyzny, krytykowany później za zbyt wielką wolność, jaką obdarzył Polaków.
Tak więc Żoliborz był oficjalnie częścią miasta, ale raczej projektem, możliwością, a nie zabudowanym terenem z infrastrukturą.
Ten zniwelowany teren wokół symbolu carskiego panowania podniecał wyobraźnię architektów i urbanistów! Należał do państwa, ścisłej do skarbu młodego, odrodzonego państwa. Wielka szansa. Można było zacząć marzyć. I wcielać w życie ideały pozytywistów, modernistów…
Żoliborz był novum. Nic nie stało na przeszkodzie nowoczesnemu zagospodarowaniu pustki.
Nic nie stało na przeszkodzie, żeby powstała tu kwitnąca, nowoczesna dzielnica, wyróżniająca się, odmienna od stłoczonego Śródmieścia. Dzielnica zieleni wplecionej w architekturę. Nie walczącej z nią, a ważnej na równi z nią. Partnerstwo miasta i przyrody.
Warszawa mogła nareszcie, po ograniczeniach narzuconych przez zaborcę, rozwijać się w kierunku północnym. I czemu nie miała się rozwijać zgodnie z nową koncepcją urbanistycznej przestrzeni, miasta ogrodu, gdzie zróżnicowane budownictwo pozwoli mieszkać razem ludziom z różnych warstw społecznych, o różnych dochodach, gdzie dzieci po szkole będą uczęszczać na ciekawe zajęcia do świetlic, a nie biegać po zakurzonych podwórkach studniach, gdzie będą się mogły bawić na czystych zielonych placach, gdzie będą mogły chodzić do szkół niezależnie od pochodzenia, wyznania. Gdzie powstaną spółdzielcze sklepy, parki, teatry.
Takie były zamierzenia, takie były ideały twórców dzielnicy, takie były zamiary architektów, urbanistów. Miał to być żywy pomnik odzyskania niepodległości. Rodzaj przekazu: na tym miejscu powstaje uosobienie młodej, nowej Polski, II Rzeczypospolitej. I tak, pod wieloma względami się stało.
Ale wracam do srebrnego klonu. On jest ważny w tym całym powstawaniu, w wydobywaniu się z ograniczeń, z myślenia w pewnych ramach.
Okrągły plac. Niewielki. Pośrodku drzewo. W półkolu domki. Czerwone dachy, białe ściany.
I trzy uliczki odchodzące od tej części, gdzie domków nie ma. Trzy promienie.
Słońce z trzema promieniami. Jak z rysunku dziecka. Słoneczna bajka. Plac Słoneczny.
To część terenu wokół Cytadeli, który oddano w 1922 roku pod zarząd Mieszkaniowemu Stowarzyszeniu Spółdzielczemu Oficerów w Warszawie.
Styl dworkowy, nawiązania do XVIII wiecznej architektury polskiej. Z kolumienkami, gankami, attykami, czterospadowymi dachami krytymi czerwoną dachówką.
Wszystko jest odniesieniem do przeszłości przed zaborami, przeszłości szlacheckiej, podretuszowanej, czegoś co wykreowano na kwintesencję, emanację polskości, bo przecież to nie była przeszłość większości mieszkańców tego kraju.
Pomysł na słońce z trzema odchodzącymi od niego promieniami wąskich, prosto wytyczonych uliczek, wzdłuż których powstawały domki i domy, szeregowce, wille, dworki, świetnie się w tym mieścił. Taka prognoza na słoneczną przyszłość.
Zamieszkała tu śmietanka, elita polskiej generalicji i wyższych oficerów. Anders, Kukiel, Żeligowski, Bortnowski Sosabowski, Rowecki, mieli tu swoje domy.
Jedno ze skrzyżowań żoliborzanie, nieco prześmiewczo nazwali placem czterech generałów. Bo zajmowali narożne, większe od reszty zabudowy wille.
Nawet Marszałek Piłsudski wraz z rodziną miał się tu osiedlić. Jednak, kiedy otrzymał w darze od wdzięcznego narodu willę Milusin w Sulejówku, na terenie przezornie zakupionym wcześniej przez swoją żonę, zrezygnował z wyznaczonej dla niego działki.
Z budową w tym rejonie bywało różnie. Cytadela nie przedstawiała już sobą widocznego zagrożenia, ale pułapki, niespodzianki, czekały pod ziemią. Tunele łączące forty nie pozwalały w niektórych miejscach postępować zgodnie z wytyczonym przez urbanistów planem.
Wróćmy jednak do klonu. Klonu srebrzystego.
Dzielnica ogród. Drzewa były ważne. Klony srebrzyste których w dalszym ciągu rosną na Żoliborzu szpalery, dźwigają się w górę szybko, nie chorują, trwają długo, więc nadawały się doskonale na to nowe miejsce.
Ale klon z Placu Słonecznego nie miał być klonem. Miał być strzelistą topolą!
Strzelistą topolą – wskazówką zegara słonecznego.
Jej cień pokazywałby czas. Oczywiście słoneczny. Padałby na dworkowe domki, które ponumerowano od 1 do 12. Wskazówka w takim chronometrze musiałaby stać nieruchomo. Więc może tu zamiar się nie powiódł. Samo założenie było nieco bajkowe, praktycznie niemożliwe do zrealizowania.
Plac Słoneczny jest wieloznacznym symbolem. Częścią planów, które nie zawsze można było doprowadzić do końca. Częścią bajki, którą starano się ubrać w kształt nowoczesnej, przyjaznej człowiekowi urbanistyki.
Żoliborz Oficerski, potem Urzędniczy i Dziennikarski, tworzony od podstaw, wprost na zniwelowanych, ale trudnych do zagospodarowania bliższych i dalszych terenach wokół Cytadeli, odzwierciedlał intensywnie przeżywane, ale krótkie dwudziestolecie międzywojenne. Entuzjazm początku, kryzys lat trzydziestych, zmiany opcji politycznych i gospodarczej koniunktury.
Kiedy powstawał był perłą wśród baraków, zabudowań dla biedoty Marymontu, Burakowa i Słodowa. Miał tylko dwadzieścia lat, nawet nie czas życia jednego pokolenia, aby okrzepnąć, nabrać własnych, autentycznych cech, żeby stworzyć pewien typ mieszkańca, Żoliborzanina, szczycącego się tym, że należy do tego miejsca, nim jest i je stworzył. Miejsca, gdzie wcielano w życie zasady spółdzielczości. Gdzie powstały dworkowe wille, ale i mieszkania dla robotników. Miejsca ludzi pracujących. Tylko dwadzieścia lat dało Warszawie dzielnicę, która dalej jest i zawsze będzie inna.
Żoliborska wyspa!