Zatoki wycięły mi numer. Właściwie sama sobie wycięłam numer jadąc rowerem bulwarami nad Wisłą w chłodnym deszczu i porywistym północnym wietrze. To co, że lato! Tu klimat umiarkowany, ale zmienny. No i właśnie tak mi się trafiło, że się nagle zmienił. Z możliwie umiarkowanego, w miarę letniego na jesienny, mokry, przenikliwy!
Na moje usprawiedliwienie: przejaśniło się po deszczu, więc – urodzona optymistka – wyprowadziłam czarny rower na spacer. W międzyczasie deszcz powrócił, a wiatr wzmógł, ochłodziło się, ale ja już byłam za mostem Poniatowskiego, na bulwarze noszącym imię Flotylli Wiślanej, rzecznej floty utworzonej za czasów austriackich z jednostek prywatnych zajętych na potrzeby armii austro-węgierskiej.
Flotylla ta była, po odzyskaniu niepodległości, częścią polskiej marynarki wojennej. Służyła jako ochrona statków i barek, którymi spławiano towary, także obiektów strategicznych, mostów. To ostatnie na wypadek działań wojennych. Jej jednostki brały w 1920 roku udział w Bitwie Warszawskiej.
W dni pogodne, kiedy klimat jest umiarkowanie łaskawy, a czasem prawdziwie letni, przyjeżdżam tu, parkuję rower i wygodnie moszczę się na jednym z rozstawionych tuż nad wodą leżaków.
Plaża. W środku miasta. Ciepły piasek, pluskanie wody, a tylko trochę dalej nieprzerwany szum wielkiej asfaltowej rzeki, Wisłostrady.
Patrzę na łachy piasku wśród krzaków wikliny po drugiej, nieuregulowanej stronie rzeki. Saska Kępa wydaje się tuż, tuż. Prom „Pliszka” zaraz odbije spod Stadionu Narodowego, żeby za trzy minuty przycumować przy moście Poniatowskiego, niedaleko mojego miejsca leżakowania.
Ale teraz pada i jest chłodno. Stąd mam ponad sześć kilometrów do mostu Gdańskiego i jeszcze kilka do domu. Więc nie pozostaje mi nic innego jak postawić kołnierz bluzy, pedałować i tęsknić za ciepłą kurtką z wielkim, otulającym głowę ciepłym kapturem.
Wiślane bulwary to historia rzeki i miasta.
Wisła wylewała corocznie i za Kongresówki, czyli Królestwa Polskiego, tworu państwowego połączonego unią personalną z rosyjskim imperium, zaczęto umacniać lewy brzeg palami wbijanymi w dno rzeki.
Do bulwarów było jednak Warszawie daleko. Budapeszt, Wiedeń, Berlin i Petersburg przybliżyły się do swoich rzek dużo wcześniej, ale u nas zaważyły okoliczności historyczne. Może by i powstały, gdyby procesu umacniania brzegu nie przerwało powstanie listopadowe.
Rosyjskie władze zajęły się czymś innym i temu poświęciły czas i środki budowlane: wzniesieniem twierdzy. Warszawskiej Cytadeli, która miała Polakom pokazać moc cara i bezsens buntu.
Dopiero na początku XX wieku w części wybrzeża nazwaną w 1917 roku imieniem Kościuszki, którą jechałam teraz coraz szybciej, bo deszcz zacinał, powstały prawdziwe bulwary i na wyższym poziomie jezdnia. Zasadzono zieleń.
Bardzo powoli Warszawa odkrywała wiślany brzeg. Zerkała, na razie niepewnie i bez większego zainteresowania w stronę swojej rzeki. Można było spacerować po wybrukowanym kostką chodniku, przyglądać się cumującym statkom, barkom, usiąść na ławeczce. Może flirtować, umawiać się na randki, na tańce na drewnianej sali. Ale nie było to miejsce lubiane, nie nabrało charakteru, tożsamości.
Właściwie rozgrzałam się tą jazda w deszczu.
Z lewej mijałam część wiślanej skarpy, obsadzonej trawą i zwieńczoną tarasem widokowym, z którego wczoraj, w zapadającym powoli w szare różowości zmroku, patrzyłam na Wisłę i bulwary. Kiedyś to miejsce widokowe nie było ani piękne, ani zielone. I do tego wydawało niemożliwą do wytrzymania woń!
Gnojna Góra, tak nazywało się wysypisko śmieci, gdzie podziewały się od nadania Starej Warszawie lokacji w XIII wieku, nieczystości przyszłej stolicy kraju.
Na początku wydawało się bezpiecznie odległe, bo położone u stóp otoczonego obronnym murem miasta, praktycznie nad samą Wisłą.
Ale góra rosła, rozrastała się, puchła, woniała niemiłosiernie i zatruwała okolicę. Podpełzała coraz bliżej miasta. I nikt, żadna władza, nawet królewska, nie była sobie w stanie z nią poradzić. Nie dali rady Wazowie ani Stanisław August, ostatni król Polski. Nie pomagały dekrety, kary. Śmieci i nieczystości, błota i gnoju przybywało.
Zakopywano w nie po szyję chorych na syfilis. Nie wiem, czy wierzono w ozdrowieńcze działanie odpadów i błota, czy też był to raczej rodzaj stygmatyzowania członków społeczności, których niejako symbolicznie wykluczano w ten sposób z rzeszy „porządnych” ludzi…
Do góry prowadziła najpierw drewniana furtka a potem brama, zwana Gnojną. Jej fragment, jeden z nielicznych oryginalnych elementów średniowiecznej Starówki, zachował się wtopiony w elewację ulicy Brzozowej. Bardzo wyjątkowe i mało znane miejsce. Autentyczny fragment grodu, który nazywał się Starą Warszawą i nie uległ zniszczeniu w czasie wojny.
Nasz ostatni król, esteta, kazał Górę Gnojną pokryć darniną. Niewiele to dało, a miejsce już od wieku było wtedy źródłem endemicznych zaraz.
Zastanawiałam się stojąc na tarasie, czy przypadkiem król Staś nie uciekał do Łazienek między innymi z powodu fetoru. Przecież Gnojna Góra sąsiadowała z wypielęgnowanymi ogrodami Zamku. Przy odpowiednim wietrze to musiało dawać się Jego Królewskiej Mości we znaki!
Wysypisko było wylęgarnią szczurów i groziło zatruciem wody pitnej. Jednak dopiero w połowie XIX wieku je raz na zawsze zamknięto.
I teraz mogłam z rozległego, wyłożonego płytami i okolonego kutą balustradą tarasu na Górze Gnojnej podziwiać widok na Wisłę i Pragę.
Jak zawsze, nawet w tym deszczu i wietrze, podziwiałam nadwiślańskie bulwary. Hamaki, teraz osamotnione, rodzaj małych ogródków z wtulonymi w nie siedziskami, ciąg ławek w cieniu zadaszeń, nawet jakiś lokalny wiślany, ale przyjaźnie i łagodnie wyglądający potwór wynurzający się na nasypanej beżowym piaskiem plaży i małe fontanny, gdzie latem bawią się nie tylko dzieci.
Przejeżdżałam koło miejsca, które lubię za gorącą herbatę i pyszną szarlotkę z kruszonką: „Green Caffè Nero”. Tam cumuję rower i po schodkach wchodzę na taras. Oczywiście przemoknięta, z włosami ociekającymi wodą nie bardzo mogłam się tym razem zatrzymać. To byłoby całkowicie nierozsądne!
Roześmiałam się: przecież cały ten mój wypad był „całkowicie nierozsądny” i sama przyznałam się sobie, że postąpiłam nieracjonalnie.
Ale emocjonalnie. Tacy jesteśmy, my ludzie. Czasem wiemy, że nie powinniśmy, a i tak robimy to co wydaje nam się w tym momencie uzasadnione. W tym momencie!
Miałam ochotę nie tyle na gorącą herbatę, co na pewien pachnący cytryną, subtelny, orzeźwiający napar.
Kiedy dojechałam do mojego mieszkania i wprowadziłam ociekający wodą rower, myślałam już tylko o jednym: o dobrze zaparzonej werbenie, która, nie tylko według mojej babci, łagodzi objawy zatkanych zatok i związanego z tym bólu głowy. Miłowanka trójlistna, Tak nazywa się po polsku. Może mniej elegancko, ale jakże domowo i ciepło.
Miałam nadzieję, że miłowanka pomoże.
Bo to, że zatoki się odezwą, wiedziałam.
No trudno. Trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów!