Anna Kłosowska, Opowiadania: “Fuga”

https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/

Warto było czekać. Warto było stać w kolejce.

W kolejce do sztuki. W kolejce po sztukę. A właściwie po muzykę klasyczną, bo ta rozbrzmiewała w czwartki wieczorem w jednej z sal Praskiego Centrum Koneser.

To prawda, nie zawsze w tym samym miejscu, a miejsce nie zawsze wiadome, nawet na krótko przed wydarzeniem. Czasem trochę szukania, chodzenia, pytania. No cóż, smakosz strawy duchowej zniesie niejedno, żeby się nią delektować!

Kolejka do wejścia odwrotnie proporcjonalna do pojemności niewielkiego pomieszczenia! Byłam dobrze przed czasem, a od razu usłyszałam, że marne szanse. Miejsca zajęte. Pełno. Już.

Przez szybę zerknęłam do środka. Krzesełka, rozstawione w pandemią określonej odległości od siebie. Ani jednego wolnego.

Ale ja nie z tych co się poddają! Chciałam posłuchać klasycznej muzyki w wykonaniu „Harmonium duo”, Herberta Giziewskiego i Iwo Jedyneckiego, wirtuozów akordeonu. Instrumentu pełnego werwy, fantazji, namiętności.

Instrumentu, do którego mam swoje własne odniesienie. Z dzieciństwa.

A więc stałam dalej przed wejściem, w końcu mogłam tylko zyskać, a nie stracić.

Już zawiązała się grupka „miękkich” negocjatorów z organizatorami. Żeby chociaż drzwi zostawić otwarte, żebyśmy mogli posłuchać tak na obrzeżu, z boczku, a jednak uczestniczyć w świecie akordeonowej muzyki. W świecie klasycznej harmonii. Muzycznej.

Miękkie negocjacje weszły w fazę decydującą, kiedy spiritus movens czwartkowego przedsięwzięcia, prowadzący koncerty z maestrią wirtuoz słowa, anegdoty, Jan Popis, ujrzał nasze stadko.

Najpierw uśmiech satysfakcji. Że tylu chętnych na posłuchanie klasyki. A potem zawód na twarzy. Że nas, tych wytrwałych i wielbiących muzykę, nie może nią ugościć, jak należy.

No i w końcu powolutku przesączyliśmy się przez śluzę drzwi i bardzo poprawnie, w odpowiedniej odległości od siebie, rozmieściliśmy się z dyscypliną godną obyczajowości czasów jakie mamy, wzdłuż ścian.

Miałam po lewej stronie młodą mamę z trzylatką, rezolutną dziewczynką, którą mama najwyraźniej, i chwała jej za to, oswajała z muzyką.

A kilka krzeseł przed sobą młodego tatę z dwójką blondasów o kręconych, anielskich włosach. Dziewczynka, sześć lat nie więcej, siedziała w przydużym kapeluszu. Pewno kapelusz ojca. Taki atrybut dorosłości na małej główce w loczkach.

Rozlały się dźwięki walca cis-moll, a potem rzewność mazurka a-moll.

Chopin.

Nawet, kiedy mam oczy otwarte, rzadko patrzę na wykonawców, nie przeżywam muzyki rzeczywistym obrazem. Chowam się w siebie.

Dwa akordeony, melodia, którą zna się na pamięć, bliska duszy, interpretowana nie tylko przez mistrzów instrumentu, ale i siebie. Mój mózg podsunął mi obraz łódki kołyszącej się u brzegu w zapadającym zmroku nad jednym z kaszubskich jezior. Kilka dni temu stamtąd wróciłam.

Spokój i ukojenie krajobrazu, a potem szelest, kroki i narastający gwar – przyspieszenie tempa muzycznego, skoczność. To bezowy, młody labrador, rozbrykany, wybiegł z krzaków…To był mazurek.

Jasne loczki dwa rzędy przede mną poruszyły się gwałtownie. Dziewczynka zdjęła kapelusz i odwróciła się do taty. Pewno coś ważnego dla sześciolatki, ale tata delikatnym gestem, porozumiewawczym uśmiechem skłonił córeczkę do milczenia.

Dzika, nieokiełznana, intensywna część „Tańców połowieckich” Borodina. W takim kontraście z pierwszą, delikatną, nieco kokietującą, zwaną „tańcem połowieckich dziewcząt”.

Aleksander Borodin. Chemik o wielkich zasługach, osiągnięciach w dziedzinie chemii organicznej. Komponował w chwilach wolnych. Jako hobby. Oderwanie się. Hobby wielkiego romantyka o skomplikowanym rodowodzie. Syn gruzińskiego szlachcica i młodszej o prawie dwa pokolenia Rosjanki, Jewdokii Konstantinownej Antonowej. Mężatki! „Błędne dziecko”, tak to kiedyś określano. Borodin był nominalnie synem jednego z chłopów pańszczyźnianych swojego ojca. Nosił jego, a nie ojca nazwisko. Prawnie był jego poddanym. Uwolniony przez ojca w wieku lat siedmiu nigdy nie zaznał życia niewolników, jakimi byli pańszczyźniani chłopi. Jednak nigdy nie miał statusu legalnego potomka…

To Astor Piazzolla wyrwał mnie z rozmyślań. „Adiós Nonino”, ogniste tango argentyńskie z nutami refleksji. Egzystencjalnej refleksji. Muzyka napisana na pożegnanie ojca kompozytora, którego pieszczotliwie nazywano „dziadziem”, „nonino”.

Znowu wpadłam w swoje myśli.

Mój stosunek do akordeonu naznaczony jest pewnym niepowodzeniem. Ucieczką…

Miałam sześć lat, tyle co dziewczynka w loczkach, która grzecznie siedziała przez cały koncert, kiedy mój ojciec podarował mi na urodziny mały akordeon. Hohner mignon.

Nie odniosłam się do tego prezentu z entuzjazmem. Wygrywałam na nim jakieś melodyjki, typu „wlazł kotek na plotek” i bardzo szybko go porzuciłam. Ku rozczarowaniu ojca…

Usiłował mnie przekonać, grał na nim dla mnie. Odwracałam głowę.

Z tego instrumentu lubiłam najbardziej jego migotliwą czerwień. I powleczone złotą, matową cynfolią pudło, w którym przebywał. W którym go więziłam.

Moja własna fuga. W pierwszym, niemuzycznym znaczeniu słowa: ucieczka. W moim przypadku ucieczka od instrumentu, a może coś jeszcze. Nie wiem.

Hohner Mignon zamilkł lata temu. Na zawsze.

Stoi teraz za szybą. Patrzę na niego w moim warszawskim mieszkaniu. Jest odnośnikiem do dzieciństwa. Do ojcowskich rąk, które wygrywały na nim paryskie walczyki. Dla mojej mamy.

O tym myślałam, kiedy wywoływani na bis artyści zaserwowali publiczności w małej salce na terenie Praskiego Centrum Koneser fragment „Kunst der Fuge” samego Jana Sebastiana.

Fuga jako formą muzyczną jest rodzajem kunsztownego wzoru. Ma ściśle określone reguły, jak w poezji sonet.

Jan Sebastian Bach wprowadził ją na wyżyny, na sam szczyt barokowej formy polifonicznej. Stworzył ideał.

Nie jestem muzykologiem jak Jan Popis, doskonały popularyzator, mistrz w znajdowaniu odpowiednich anegdot, zachęcania do rozumienia muzyki klasycznej.

Nie jestem mistrzem akordeonu jak Herbert Giziewski i Iwo Jedynecki.

Jestem wielbicielką muzyki, w tym muzyki klasycznej. Wielbię muzykę i jej błogosławiony wpływ na ciało i duszę.

I może czasem, czasem myślę, że trzeba było wyjmować trochę częściej mój mały akordeon Hohnera z oklejonego złotą folią pudełka. Nie uciekać od niego. Nie upierać i nie opierać się. Taka moja dziecinna i beztroska fuga, nie bachowska, o nie, żadnej w niej nie było perfekcji.

O ile więcej wiedziałabym o żywiole, jakim jest muzyka…