Kiedy moja rodzinka postanowiła: „coś by trzeba zjeść”, przyjęłam postawę wyczekującą. Jestem wytrenowana, znam swoich bliskich i wiem, że ustalanie „co” i „gdzie”, potrwa.
Jechaliśmy wąską lipową aleją do małego domku, który wynajęliśmy na nasz rodzinny mini zjazd. Zboczyliśmy. W poszukiwaniu miejsca na „co nieco”.
„Stare Polaszki 13”. Tu, zdaniem moich bliskich jest świetne miejsce. Żadnego drogowskazu, żadnego znaku, ale gospoda jest w Google, znaczy, że istnieje.
Stare Polaszki. Czterdzieści osiem kilometrów od Gdańska. Ludność: 462.
To przeczytałam później, kiedy wszyscy siedzieliśmy za długim drewnianym stołem, bo wtedy, kiedy jechaliśmy, to ja prowadziłam samochód. Z najbliższymi z dwóch kontynentów na pokładzie, w tym dwoma ukochanymi rodzinnymi psami. Więc moja uwaga koncentrowała się na wąskiej drodze…
Wiedziałam, że teraz zacznie się wykluczanie.
Wykluczanie potraw, których każdy z nas nie je.
Bo jedni z nas nie lubią smażonego, inni duszonego. Są w naszej grupce wegetarianie, ale i mięsożerni, i wszystkożerni – to może dotyczyć jednej i tej samej osoby, taka dietetyczna wielofunkcyjność. Są flexitarianie, czyli tacy jak ja, co preferują wege, ale robią wyjątki. Inaczej mówiąc tacy, co się dostosowują, są elastyczni – flexi – i nie robią dramatu z odstąpienia od swoich żywieniowych zasad. Choć z wyjątków nie czynią reguły!
To chyba tyczy nie tylko jedzenia…
Rozmowa na temat kto czego jeść nie będzie to stały punkt programu.
Jestem przyzwyczajona!
I nawet to lubię, bo czymże jest rodzina? Jest zgodą na niezgodę! Jest akceptacją siebie wśród bliskich i inności każdego jej członka.
Wjechaliśmy przez szeroką bramę.
Nie mogłam tego budynku zauważyć, bo był za ostrym zakrętem, choć dach i czerwień okiennic prześwitywały przez zieleń, rzucały się w oczy.
Stare Polaszki leżą na pograniczu kaszubsko-kociewskim, na skraju wdzydzkiego parku krajobrazowego i Borów Tucholskich z chronionymi od czasów Jagiełły cisami.
Teren restauracji to budynek z pruskim murem, rozwartymi na oścież czerwonymi okiennicami i koronkowymi zazdrostkami.
Zapach róż, siana, zbieranego właśnie zboża. Beczka-sauna z zapasem drewna i prostokąt hotelowego budynku. Tak to wygląda na pierwszy rzut oka.
Przed restauracją rozparte drewniane stoły.
Przy jednym z nich usiedliśmy.
Tutaj kuchnia polska, kaszubska, kociewska, jak przystało na miejsce. Produkty własne, z sadu i ogrodu, albo od lokalnych dostawców.
Cały kompleks prowadzony jest rodzinnie. Miejsce wypieszczone, lubiane, spokojne, wyciszające brakiem codzienności. Niecodzienne w jakiś naturalny, oczywisty sposób.
Mogłabym tu spędzić kilka dni. pomyślałam.
Mój żołądek przywołał mnie do porządku. Zaczęliśmy zamawiać. Każdy coś innego. Każdy będzie się potem dzielił z innymi. Taki mamy zwyczaj.
Na naszym stole zapanowała mocno schłodzona domowa lemoniada.
Rozmowa szła o kajtowaniu w Jastarni, dokąd miała się udać nomadyczna część mojej rodziny. Ta stale się przemieszczająca. Nie na wakacje, ale na pracę z nadzieją na wakacyjne wieczory. A może i poranki. W zależności od wiatru i temperatury.
Placuszki warzywne z lokalnym zapiekanym, wędzonym serem i burger z buraka i fasoli. To był w końcu mój wybór.
Przeglądałam dalej jadłospis.
A więc po zupach, pierogach – „przez nas lepionych”, daniach „na mały głód”, jak chrupiący kurczak „dwa, trzy kawałki”, daniach mięsnych – to chyba na „wielki głód”, bo widziałam kotlet de volaille, który kelnerka niosła na sąsiedni stół…Po daniach rybnych, też sporych, desery.
Desery, a wśród nich regionalny przysmak, który już znałam z opowieści mojej oblatanej w regionie części rodziny:
Ruchanki kaszubskie. Ruchôcze.
Nazwa, która może brzmieć niekonwencjonalnie, ale tylko dla nas, nieobeznanych z regionalnym użyciem słowa.
To placki, typu racuchy, jak opowiadał nam miły pan z innego miejsca, „Drewutni”, baru/grillu w Olpuchu, na drodze z Kościerzyny do Wdzydz Tucholskich. Zupełnie inne miejsce niż rozległy kompleks „Starych Polaszek 13”. Rodzinno-przyjazne.
Niepozorny drewniany budynek, wtopiony w sosnowy las. Ławy i stoły. Nic specjalnego, pozornie żadnej magii. Nawet ten napis wyryty na desce:” Drewutnia”, niezbyt przyciągający.
A to miejsce ikonowe dla smakoszów ryb prosto z jeziora i dziczyzny. Pierogi z sarniną w sosie koperkowo grzybowym przyciągają gości z daleka.
Z jarskich potraw babka ziemniaczana w sosie śmietanowo kurkowym. Nie do opowiedzenia!
Do „Drewutni” przymierzaliśmy się kilka razy, a kiedy się już zdecydowaliśmy, nie sprawdziliśmy na FB i musieliśmy się pogodzić z tym, że tego dnia bar miał napis „zamkłé”.
Może nie dostarczono pstrągów, palii, linów i szczupaków, albo prowadzący bar musieli odetchnąć po intensywnym weekendzie.
A może czarno biały kot Felek nie miał ochoty na gości, a mała wędzarnia odmówiła współpracy!
I to jest ten urok miejsca, które dba o swój image, o jakość i smak! Niczego na siłę!
Właśnie tam spróbowałam ruchanek. Trochę na wcisk, po ziemniaczanej babce, ale nie żałuję!
Podawane są „z fjutem”. I znowu, proszę się nie gorszyć, nie marszczyć czoła i nie unosić brwi w oburzeniu!
Zarówno „fjut”, jak i „ruchanki” znajdują się na” Liście produktów tradycyjnych województwa pomorskiego”. Średnica placuszków powinna być od pięciu do siedmiu centymetrów, a grubość około pół centymetra.
Kaszubskie gospodynie przygotowują je z resztek ciasta chlebowego. Stąd ich lekko kwaskowy smak, a osładza je „fjut”, czyli melasa, tania namiastka miodu.
To tyle o ruchankach, fjucie, Starych Polaszkach i Olpuchu.
No cóż, ja, węsząca namiętnie różności, różnorodności, inności językowe, na wskroś z duszy i serca ich ciekawa, zawsze coś dla siebie znajdę.
I to jest ta wiecznie inspirująca część wielkiej przygody podróżowania!