Anna Kłosowska, Opowiadania
“Koneser”


https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/

Pamiętam ten budynek bardzo dobrze z czasów, kiedy mieszkałam, krótko, na Targówku. Komunikacja z centrum była nieco nieprzewidywalna. Przesiadałam się na Ząbkowskiej albo Białostockiej. Na północnej Pradze.

Przechodziłam wtedy koło tego kompleksu z ciemnoczerwonej cegły, typowego dla architektury końca XIX wieku.

„Gotyckie” wieżyczki, zakończone ostrym łukiem okna. Elegancki spadzisty, lśniący kiedyś, za lepszych czasów, srebrną łuską dach.

Nie miałam wtedy jakiejś specjalnej ochoty, żeby lepiej się zapoznać z Ząbkowską. Zwłaszcza po zmroku.

Mieszkałam w nowym osiedlu, na ulicy o renomie otwarcie ujętej w nazwie: „Mokra”. Nie od wody, podmokłych terenów. O nie! Znajomi śmiali się: „Aniu, to od mokrej roboty!”

Blok numer dwadzieścia trzy miał dwanaście pięter. I kompletną nieznajomość kątów prostych. Jakoś ich nie było. Ściany, kiedy mozolnie pokrywałam je tapetą, ujawniały wypukłości i wklęsłości.

Ale miałam mieszkanko! I loggię, z której wtedy widać było pola z łanami pszenicy i żyta, a dalej, w kierunku Zalewu Zegrzyńskiego, ciemną linię lasu.

Teraz miałabym widok na osiedla i dwieście metrów do stacji metra. Ale moje teraz jest od dawna zupełnie gdzie indziej.

Wtedy Ząbkowska wpisywała się w codzienną rutynę. Ile razy przechodziłam koło neogotyckiej bramy, czytałam odruchowo napis:

„Warszawska wytwórnia wódek Koneser”.

Koneser był świetną, luksusową marką w latach dwudziestych ubiegłego wieku.

Cały kompleks powstał wcześniej na miejscu folwarku i obejmował dwa budynki.

Dlaczego tam, w tym miejscu?

Jedną z przyczyn było źródło wody oligoceńskiej, doskonałej, czystej wody, która „wodzie życia” nadawała niepowtarzalny smak.

Budynek o ciekawej bramie powstał pod sam koniec XIX wieku. Inicjatorem przedsięwzięcia było polsko rosyjskie towarzystwo oczyszczania spirytusu. Obok pomieszczono „warszawskij kazionnyj winnyj skład”. Takie to były czasy. Carskie i najwyraźniej sprzyjające rozwojowi przemysłu, który dobrze sobie radzi w każdych czasach, a najlepiej w latach prohibicji…

Zakład szczycił się nowoczesnością: zelektryfikowany, częściowo zmechanizowany. A wiadomo, zabór rosyjski nie rozpieszczał ani nie promieniał przykładem postępu.

W latach dwudziestych, już za Polski, produkowano w Koneserze same rarytasy: Wyborową, Luksusową, Żubrówkę, Żytniówkę oraz Siwuchę.

Obok ulokowano Mennicę Państwową, w której bito monety, medale, pieczęcie. To nadało miejscu prestiż. Podniosło jego rangę.

Ale te czasy skończyły się szybko.

Za PRL-u zapotrzebowanie na wódkę z pewnością nie zmalało, choć nie zamierzam tu wymieniać przyczyn dla których tak się stało. Zakłady produkowały na wysokich obrotach, ale jakość spadła.

W czasach, kiedy przechodziłam Ząbkowską prawie codziennie, żeby autobusem dostać się do mieszkanka, które lubiłam mimo kapryśnej windy i krzywych ścian, wtedy cały ten kompleks nie wyglądał najlepiej. Zapuszczony. Brakowało dobrego gospodarza.

Ale miał pewien urok. Urok miejsca zabytkowego, świadczącego o historii stolicy, miejsca, które, z powodu położenia na prawym brzegu Wisły, przetrwało w dobrym stanie wojnę.

Urok i potencjał. Wielki teren z zabudowaniami, z miejscem na wszystko. Teren, na którym można było rozpuścić wodze deweloperskiej fantazji.

Na początku naszego wieku Koneser zakończył swoja wódczaną egzystencję i…

I wtedy dopiero się zaczęło!

*

Wyszłam z metra na stacji Wileńska i rozglądając się ciekawie, podążyłam w głąb Ząbkowskiej. Ząbkowskiej nie z czasów mojego mieszkanka na Targówku.

Szłam Ząbkowską kawiarenek, barów i restauracyjek, jedną z najstarszych ulic Warszawy, na której zachowano nierówną kostkę, i nie służące już niczemu tramwajowe szyny. Szłam Ząbkowską turystów i hipsterów.  

I wreszcie po lewej stronie stanęła przede mną otwarta brama Praskiego Centrum Koneser.

Wielka powierzchnia – pięćdziesiąt tysięcy metrów kwadratowych – zagospodarowana, odnowiona, zapraszająca.

Przestrzeń okolona elegancko wtopionymi w XIX wieczną architekturę budynkami mieszkalnymi w stylu soft loft. W stylu inspirowanym przemysłowym, choć aktywnym w tej chwili inaczej otoczeniem, przestronnymi, nowoczesnymi domami uzupełniającymi przestrzeń bez narzucania, przytłaczania tego co stare, tego co przetrwało i istnieje teraz w innym wcieleniu.

Moim celem tego popołudnia było między innymi Muzeum Polskiej Wódki, mieszczące się w ogromnej hali. Za świetności Konesera, rozlewano tu luksusowe, kultowe trunki.

Bar ¾ czynny jest do drugiej w nocy. Można w nim degustować tradycyjne nalewki, ale i pełne inwencji koktajle na bazie polskich wódek.

Ale przyjechałam tu na inną degustację, którą teraz oferuje Koneser.

Bo ten teren przeistoczył się w dynamiczny ośrodek kultury.

Tu odbywają się plenerowe spektakle Och-Teatru, czwartkowe spotkania z muzyką klasyczną, wystawy jak „The Art. Of Banksy. Without Limits” w pięknym pasażu pełnym galerii albo grafiki Beksińskiego.

Byłam nieco oszołomiona i zainspirowana moją wizytą w Koneserze. Od razu wpisałam wtorkowe spektakle teatralne i czwartkowe koncerty w swoje kulturalne menu.

Potem przeszłam pasażem na jeszcze jeden spektakl. „The Art. of Banksy. Without Limits”.

Banksy. Artysta uliczny, przedstawiciel sztuki ulicznej, street art.

Ulica należy do wszystkich, znosi ograniczenia. Tak jak działalność Banksy’ego. Jak jego prześmiewcze traktowanie naszych utrwalonych pojęć, tematów niewygodnych, uwierających, które łatwiej ignorować, niż się nad nimi pochylić obiektywnie, bez naleciałości tego co wypada a co nie. To są często polityczne oświadczenia wyrażone w humorystyczny, ale i poetycki sposób.

Długo stałam przed biało czarnym szablonem „Flower Thrower”.

Młody mężczyzna z przysłoniętą bandaną twarzą stoi w pozycji, jakby chciał rzucić kamieniem, może butelką z benzyną. To kwestia naszych domysłów.

Ale on rzuca, z wielką siłą, w zapamiętaniu…bukietem kwiatów!

Na koniec poszłam do jednego z barów na sorbet.

Obsługiwała mnie Ukrainka. W kaleczonej, ale śmiało i z przekonaniem używanej polszczyźnie zaproponowała mi smak malinowy i marakui.

Miała na sobie białą bluzkę ozdobioną krzyżykowym haftem. Takim, jaki często widzi się na Huculszczyźnie.

– Malina jest stąd, marakuja z daleka – uśmiechnęła się. Ale teraz świat bez granic. Mimo wszystko! Dlatego tu jestem!

Without Limits. Mimo wszystko. Oby!