Miło było mi go znowu ujrzeć. Stał w rogu, tak jak go zostawiłam ponad półtora roku temu. Tak jak miał stać i czekać na mnie, kiedy przyjadę latem i znowu wyprowadzę go na żoliborskie ulice.
Właściwie nie miałam gdzie go trzymać, więc znalazł sobie, odkąd go kupiłam w Decathlonie na Woli, miejsce w dużym pokoju. W rogu. Nie przeszkadzał, bo tam pasował i wpasował się nie tylko w przestrzeń, ale i w moje warszawskie życie, w te tygodnie, czasem miesiące, spędzane tutaj, w bliskich stronach. Wśród uliczek Starego Żoliborza, na ludnych nadwiślańskich bulwarach albo bielańskich dróżkach z wystającymi w najbardziej niespodziewanych miejscach korzeniami.
Mój czarny, warszawski rower.
Droga ręka odkurzyła go na mój przyjazd, na to nasze spotkanie, zadbała o wszystkie drobiazgi, Łańcuch lśnił. Chciałabym móc powiedzieć to samo o moim florydzkim rowerze Huffy w kolorze – oryginalnie – kogla-mogla.
Miła sercu ręka sprawiła, że czarny rower był gotowy na moje przyjęcie. Zrobiła to, żebym mogła go wyprowadzić przez tylną furtkę, zmagając się z kierownicą, która nigdy nie współpracowała, nie wspierała moich wysiłków i przednie koło grzęzło w przejściu.
Ale to był i jest pewien rytuał. Rytuał zmagania się z furtką. Może, gdyby furtka otwierała się szeroko, zapraszająco, a nie ciężko i ledwie przyzwalająco, może wtedy wyprowadzanie przez nią mojego czarnego roweru nie byłoby taką przyjemnością!
Potem w dół uliczką wiodącą w kierunku Rodzinnych Ogródków Działkowych. Powolne, uważne pokonywanie kolejnych poprzecznych progów zwalniających, wyciszających ruch na ulicy Promyka.
To stare progi, solidne, z kostki brukowej, czerwonej, widocznej, uprzedzającej kolorem o możliwości wpadki, jeśli się nie zwolni. A dalej, już przy zjeździe w kierunku Kępy Potockiej i Wisły nowsze, z mieszanki asfaltowej.
Mój czarny rower je skrzętnie omija, prowadzi mnie brzeżkiem, tym małym pasemkiem ulicy między chodnikiem a szerokim wybrzuszeniem, bo wie, że wstrząs, jeśli się na taki próg bez zastanowienia wjedzie, jest dość nieprzyjemny i dla niego, i dla mnie.
A ja wiem, że oboje nas taki wstrząs, kiedy moje myśli wędrują i nie zauważę wzniesienia, ma takie same, mocno odczuwalne konsekwencje, niezależnie z jakiego materiału zwalniający próg jest!
I zapach lip wzdłuż chodników. Smugi zapachu, jeśli trafi się do Warszawy na czas lipowego kwitnienia. Na czas spacerów pod smakiem miodu, który z drobnych złotych kwiatków skapuje czystym skojarzeniem.
Mój czarny rower to mieszczanin.
Taki miejski dwukołowiec, jednośladowiec nie przeznaczony na wybryki po górkach i dołkach, a do spokojnej jazdy po ulicach mojego miasta. Po równym.
Po nadwiślańskich bulwarach, gdzie zjeżdżamy grzecznie po wyznaczonej rowerowej trasie na Wybrzeże Gdyńskie.
I zaraz bryza znad rzeki.
Po prawej stronie wychynie spośród zieleni, która ją oswaja, czyni mniej drapieżną, Warszawska Cytadela, „prezencik” zafundowany buntującej się stolicy Kraju Przywiślańskiego przez cara Mikołaja I po stłumieniu Powstania Listopadowego.
W tym roku nie ma koncertów w głębi tego wielkiego kompleksu, od strony Parku Żeromskiego, w samym sercu Żoliborza. W czasie mojego poprzedniego pobytu chodziłam na nie w każdą środę wieczorem.
Podświetlone mury Prochowni, leżaki rozłożone na trawie. Zamawiałam sobie w kawiarni sorbet z mango i wsłuchiwałam się nie tylko w muzykę, ale w nastrój, w rozmowy, odnotowywałam w moim mózgu wędrowca, częściowego nomada, obrazki, impresje, które nakładały się na te z dzieciństwa i wczesnej młodości. Byłam u siebie. W ciągłości mojego bytu.
Kiedy minę Cytadelę, przejadę obok Miejskiej Pasieki Pszczół. Nie zobaczę jej z bulwaru, ale wiem, że tam jest.
A potem feeria wody i światła.
Bo pojadę w sobotę, późnym popołudniem, kiedy Multimedialny Park Fontann daje cudowne złudzenie barw i światła. Może nie trafię na spektakl son et lumière, może tym roku się nie odbywają. Jeszcze tego nie wiem, ale mój wzrok będzie błądził od gry wody, od baletu fontann do murów Starego Miasta, do dawno niewidzianej sylwetki Kościoła Nawiedzenia, gotyckiej ceglanej wieży z XV wieku…
Na wysokości Brzozowej jest rynek. Ale tego nie zobaczę z siodełka czarnego roweru prowadzącego mnie bulwarem nad Wisłą, tak pięknie uporządkowanym, wystrojonym na lato, z kawiarenkami na lądzie i wodzie, z miejscami zabaw dla dzieci i świetnie wytyczoną ścieżką dla mojego jednośladowca.
Pewnie wyprzedzą mnie nie raz szybsi, ubrani w zgrane kolorystycznie ubiory, w przemyślnych kaskach, a nawet jadący na miejskich rowerach. Kobiety w rozwianych spódniczkach i młodzi mężczyźni podążający gdzieś pewnie i szybko, z profesjonalnym uśmiechem na twarzy i teczkami w koszach zawieszonych na kierownicy, służących nie tylko na zakupy.
Pewnie tak będzie. Ale ja się nie śpieszę. Chcę poczuć to moje miasto, poczuć na nowo moje strony, a to robi się powoli, smakując.
Zaraz podjadę się do warszawskiej syrenki. Już jestem na Powiślu, niedaleko szklana wieżyca BUW, biblioteki mojej Alma Mater, Uniwersytetu Warszawskiego. Miejsce zielone, bujnie żyjące, żywiołowe!
Syrenka z Powiśla zamieszkała na swoim miejscu w kwietniu 1939 roku. Modelką była Krystyna Krahelska, poetka, harcerka, uczestniczka powstania warszawskiego.
Uniesione, silne ramię dzierży miecz. Włosy związane w ciężki kok.
Pośrodku tarczy orzeł w koronie i napis „Warszawa”.
*
Wracałam tą swoją wymarzoną ścieżką tuż przed zachodem. W przeddzień przyleciałam z Miami. Wygłodniała, stęskniona mojego miasta.
I właśnie wtedy, w tej drodze powrotnej zapalił się neon na Moście Gdańskim:
MIŁO CIĘ WIDZIEĆ
Neon, który zabłysnął po raz pierwszy kilka lat temu i jest częścią warszawskiego krajobrazu.
Przeszedł mnie przyjemny dreszcz. Uśmiechnęłam się.
Miło cię widzieć, moje drogie miasto. Miło cię widzieć, słysząc, dotykać, wtapiać się w ciebie, jakby czas nie mijał. Być u siebie.
Miło!