Kwadracik gorzkiej czekolady z glazurowanymi literkami „K e” spotniał. Różnica temperatur. Kulka ubitego białka, w której tkwił, powoli go wchłaniała. Wiedziałam, że za długo czekałam, a jednak musiałam osiąść w atmosferze, poczuć się jak w przymilnym kokonie, przyzwyczaić się do zapachów, rozmów przy stolikach obok.
Do chłodu wykafelkowanej posadzki i żeliwnego czajniczka, który teraz objawił się przede mną.
„Bardzo gorący, proszę nie dotykać!” odezwał się glos nade mną. „Herbata będzie lepsza, jeśli poczeka pani kilka minut”.
Stąd to moje czekanie. Kilka minut w czasie których kawałek gorzkiej czekolady wtapiał się w biel.
Teraz wiem, że to był mój ostatni pobyt w Maison Kayser. Wtedy, wiosną 2019 roku Maison Kayser rozpędzał się na prostej do wielkiego sukcesu.
Piekarnia i ciastkarnia prosto z Paryża przywędrowała na Manhattan w 2012 roku.
Pierwsza lokalizacja, Upper East Side trafiła w dziesiątkę. Tam francuska piekarnia i ciastkarnia prowadzona przez energicznego Erica Kaysera spodobała się europejskością, innością, pewnym kulinarnym wyrafinowaniem. Taka okolica, taki gust i wpisujący się w nie produkt.
Manhattan to trudne miejsce. Nie wszystko co podoba się gdzie indziej, przyswaja się tu. Maison Kayser spodobał się. W soboty i niedziele stoliki przy siedemdziesiątej czwartej ulicy obsiadano gęsto. Bagietki rozchwytywano, menu chwalono.
Eric Kayser, Lotaryńczyk z pochodzenia, Paryżanin z zasiedzenia, należący do rodziny, która od trzech pokoleń prowadziła piekarnie, złapał wiatr w żagle. Następna lokalizacja powstała w miejscu, które jest jednym z moich ulubionych na Manhattanie: przy Bryant Park.
To tam chodziłam na tarte citron.
Chodziłam sama, bo lubiłam się rozkoszować taką luksusową, bo chwilową samotnością wśród nieznanych mi ludzi. Lubiłam tę atmosferę, skrzyżowanie kawiarni, piekarni i bistra. Lubiłam kelnerów w długich fartuchach.
Wtedy wiosną 2019 roku wpadłam właśnie po to. Jak zwykle po pobytach gdzie indziej. Po rozstaniach z Manhattanem. Wróciłam z Lizbony w nowojorską chłodną, rozchlapaną wiosnę, która po drugiej stronie oceanu buszowała ciepłymi barwami pod niebieskim niebem.
Maison Kayser. Jeden z moich nowojorskich nałogów. Jedno z moich przyzwyczajeń, których pod żadnym pozorem nie chciałam się pozbyć. Taki rodzaj kulinarnej wierności. Nie wiem czy odwzajemnionej…
Eric Kayser, ryżawy blondyn o mlecznej, północnej cerze, wiedział co robi. W każdym razie wydawało mu się, że skoro „poszło”, to trzeba iść dalej. Za ciosem. Zawojować Manhattan, a potem i resztę tego amerykańskiego świata. Już zapowiedziano otwarcie placówki w Miami. To pewno byłoby trafione miejsce. Gdyby nie…
Manhattan nie wybacza. Mimo że firma bardzo starała się dogodzić różnym gustom, mimo że w tym samym czasie otwierała filie w Tunezji, Grecji, Senegalu i Libanie, na Manhattanie zaczęła się potykać. Najpierw lekko, co można było nadrobić, załatać budżet bazując na sukcesach gdzie indziej. W końcu Eric Kayser dysponował wielką flotą: Dwieście restauracji na całym świecie, dwadzieścia osiem w samym Paryżu.
Prowadził przemyślaną marketingowo politykę kulinarną. Dostosowywał menu do miejscowych gustów. Nie przekonywał do „francuskości”, nie starał się być „paryski”. Wolał taki bezpieczny wariant podobania się. Przemawiał, bez zadęcia, do publiczności z niewielką skłonnością do snobizmu, która lubiła to poczucie wyodrębnienia, a jednocześnie nie chciała, aby to ją wyróżniało.
Ale rozszerzanie imperium kosztuje, czasem nadmierna ekspansja, nadmierne ryzyko nie rodzi wielkiego sukcesu, a powolne, ale nieuniknione narastanie problemów.
Maison Kayser dalej prosperuje, ale nie na wyspie zwanej Manhattan, nie w miejscu, gdzie wszyscy wielcy nie tylko kulinarnego świata chcą być obecni.
W czasie pandemii mocno kulejący biznes Erica Kaysera musiał poddać się prawom kapitalizmu i złożyć wniosek o ochronę z tytułu upadłości.
Wykupiła go Aurify, firma, która przedtem weszła w posiadanie jeszcze jednego biznesu w tej samej branży, choć z innej półki: Le Pain Quotidien.
Nie wiem, które z lokalizacji Maison Kayser i kiedy zostaną otwarte. W jaki sposób będą operować i czy w menu znajdzie się tarte citron.
Życie toczy się dalej i wiem, że znajdę sobie inne miejsce, jakiś ciepły kokon, który mnie przygarnie na moment, chwilę, dłuższy czas. Zanurzę się w inne, może podobne zapachy, rozmowy i doskonały smak jakiegoś cukierniczego wyrobu.
Niemniej będę wspominać tarte citron, jej kruchy spod i nienagannie nałożony, przyciągający zapachem i kolorem cytrynowy krem zwieńczony kulką ubitego białka. Niczego za dużo, niczego za mało. W sam raz, żeby się delektować i chcieć więcej.
Maison Kayser, temu miejscu przy Bryant Park zawdzięczam coś jeszcze.
Scenę z mojej pierwszej książki. Inspirację do tej sceny, która chodziła mi po głowie, ale nie mogłam jej nadać jakiegoś konkretnego kształtu, osadzić jej w manhattańskiej rzeczywistości.
Otóż pewnego razu siedziałam przy swojej tarcie i miałam niewiele czasu, jednak skusiłam się, żeby chwilę pobyć w ulubionym miejscu.
I wtedy weszli oni. Ona roześmiana, z chochlikiem w orzechowych oczach. Bladoróżowa chusta z mięsistego jedwabiu nonszalancko przerzucona przez ramię. On dużo starszy, oczarowany, podchmielony szczęściem, momentem, chwilą.
Usiedli blisko mnie, ale nie za blisko.
Ona poprawiła chustę, a potem przewiesiła ją przez poręcz drewnianego krzesła, obejrzała się, zawahała i zawiązała wielki węzeł, tak żeby śliski jedwab się nie zsunął. On miał tak błękitne oczy, tak miękkie oczy, że aż wewnętrznie westchnęłam.
I potem ta niesłychana scena. Ona wstała, stanęła koło niego i chwilę coś objaśniała żywo i żywiołowo gestykulując. On się roześmiał i kiwnął głowa. Jakby na coś przystawał, jakby się zgodził. Zakład?
Ona chwilę stała koło niego, jeszcze raz podeszła do krzesła, sprawdziła czy jedwabny czworokąt się nie zsunął. On miał uśmiech wyczekiwania na twarzy. I te błękitne oczy. Jak woda przejrzyste, jak w piosence Edith Piaf. Jak znajome mi oczy…
Już nie czekałam na swoją tartę, a tylko na ten dalszy ciąg sceny, którą układałam w głowie…
Ona otrzepała ręce, jakby z okruszków. Nieistniejących okruszków. Obciągnęła bladoróżowy T-shirt. Jej figura mnie zaskoczyła. Rodzaj rubensowskiej piękności, czego wcześniej nie zauważyłam, nie zwróciłam uwagi na jej ciało, a raczej na sposób poruszania się: koci, kokietujący, ale nie w tani sposób. Panowała nad efektem, jaki chciała osiągnąć.
Kelner podszedł i postawił przede mną żeliwny dzbanek i spodeczek z tartą.
Niedobry moment, pomyślałam, zasłonił mi widok. Widziałam tylko, że ona nachyliła się nad nim. Pocałunek?
Świetnie. Uśmiechnęłam się sama do siebie i swojego pisania. Resztę sobie domyślę, to będzie scena przełamująca, zmieniająca relację między moimi bohaterami.
I już nie miało dla mnie znaczenia, co tam się wydarzyło. Byłam w swoim świecie, swoich myślach, akcji mojej książki.
A przede mną na talerzyku przyjemność, oczekiwana i znana, powtarzalna przyjemność zanurzenia widelczyka w tarte citron z kwadracikiem gorzkiej czekolady na którym widniały glazurowane litery „Ke”.
Tak, z pewnością wiele zawdzięczam tarte citron z Maison Kayser przy Bryant Park.