Wyleniały, chudy kot otarł się o moje nogi. Z jakimś rodzajem wyrzutu sumienia ucieszyłam się, że mam na sobie długie spodnie. 

Maleńka, prosta jadłodajnia wyrosła niespodziewanie na mojej drodze z zamku świętego Jerzego. To przed nią siedział ten zabiedzony kot z cienkim ogonem ułożonym na bruku w znak zapytania. Chyba nie należy do tego miejsca, pomyślałam, wyglądałby trochę lepiej. 

Castelo de São Jorge to budowla wielowarstwowa. Świadectwo długiej, zawiłej, fascynującej meandrami historii Lizbony. Świadectwo wielu kultur. Fortyfikacje służyły Fenicjanom, Grekom, Kartagińczykom, gdzieś tam przewinęły się ludy germańskie, Wizygoci, a potem zapanowali Rzymianie, wreszcie Maurowie, od których w XII wieku, w wyniku długiego oblężenia, odbili je Portugalczycy. 

Kiedy podchodziłam pod zamek wśród szpaleru pomarańczowych drzewek, które właśnie zamierzały otworzyć białe pąki w drobne, intensywnie pachnące kwiaty, zauważyłam rysunki tuszem, przypięte klamerkami do sznura. Powiewały jakby się suszyły w marcowym słońcu. Wiatr był panem tego miejsca, nadawał dziedzińcowi pozory wielkiej aktywności, tarmosił drzewami, unosił serwetki z kawiarnianych stolików, wirował, szalał, podczas gdy turyści poruszali się spokojnie, niewzruszenie, w wakacyjnym rytmie, w stanie lekkiej błogości. 

Chciałam usiąść w kawiarence na samych murach, ale wiatr nie pozwolił mi na kontemplację, na tych kilka chwil, kiedy patrząc w przestrzeń mogłabym rozkoszować się widokami.  

Lizbona ma to wyjątkowe położenie, które od wieków przyciągało zdobywców, konkwistadorów, najeźdźców, poszukujących nowych ziem, nowych możliwości handlu. Wiatry, pasaty, pozwoliły na ekspansję nie tylko Portugalii i wykorzystywane były od stuleci w wyznaczaniu dróg przez ocean Atlantycki. 

W drodze z zamku, drodze nieco uwikłanej, bo ciągle zbaczałam w zaułki i jakieś przejścia wiodące do schodów, które wynosiły mnie na inny poziom tej samej uliczki, natknęłam się na wyleniałego kota. I na jadłodajnię.

Gwarne miejsce, z wielkim, nieco zardzewiałym grillem na podmurówce, czarnymi, niewygodnymi już na pierwszy rzut oka, krzesłami. 

W głębi rodzaj barku, gdzie dwie kobiety bez przerwy na siebie pokrzykiwały. 

I dorsz na talerzach. Ci ludzie najwyraźniej się znali, nawoływali się, gestykulowali w kierunku przysadzistego mężczyzny w niezupełnie odpowiadającym standardom czystości fartuchu. 

Słowem idealne miejsce! Lokalne. Usiadłam. 

Szczupły, drobny, wręcz suchy starszy pan w mocno wytartym czarnym filcowym kapeluszu przy stole obok zaczął mi coś pokazywać. Spytał, czy rozumiem po niemiecku. Zaryzykowałam skinięcie głową i z jego łamanej niemczyzny zrozumiałam, że tu, gdzie usiadłam, będzie dochodził dym, bo wiatr jest w moją stronę. Podziękowałam i przesiadłam się. 

Kot powędrował za mną.

Jedna z tych dwóch krzyczących, ale najwyraźniej dobrodusznie, kobiet przyniosła gliniany dzbanek i pokazała palcem pytająco.

Branco? Vinho branco? 

Skinęłam głową. Niech będzie białe. Domowe. Kot się ocierał. Ale już się pogodziłam z tym, że sobie mnie upatrzył. Zwierzęta tak robią.  

Za chwilę na moim przykrytym ceratą stoliku pojawiły się czarne oliwki i grubo krojony chleb z oprószoną mąką skórką. Ślinka mi pociekła. Zaczęłam go maczać w winie. Lubiłam to robić na południu Francji. I bardzo polubiłam w Lizbonie.

Pan w wytartym filcowym kapeluszu pociągał co jakiś czas łyk czerwonego domowego wina. Zerkał w moją stronę i podnosił kieliszek. Dziękowałam skinieniem głowy.

Nie mogliśmy się porozumieć w żadnym języku słów, ale mogliśmy w języku gestów. Skinieniem głowy, ręką uniesioną do serca, mrużeniem oczu i uśmiechem, który rozszerzał głębokie bruzdy na szczupłej twarzy mojego nowego znajomego.

Po to też się podróżuje. Po takie zbliżenia. Nie udała mi się kontemplacja widoków z zamku, ale to było ciekawsze, tak bardzo ludzkie. Kontakt ponad słowa. 

Obok usiedli dwaj młodzi turyści. Studiowali mapę okolicy, wypowiadając co chwila nazwę dzielnicy, do której pewnie po obiedzie zamierzali się udać. Mouraria. Taka turystyczna lizbońska mantra.

Do mnie podszedł mężczyzna, który stał przy grillu. Na wielkiej dłoni trzymał grubą drewnianą deskę, a na niej wielkie kawałki mięsa i kiełbaski. Zrozumiałam, że coś mam wybrać.

 – A dorsz? Bacalhau

Kucharz zdecydowanie potrząsnął głową.

 – To dla rodziny, wyjaśnił filcowy kapelusz. Sami złowili. Dla siebie. To rodzina i sąsiedzi. Idź do kuchni, pokazał gestem.

Poszłam do części kuchennej, do dwóch kobiet. Zobaczyłam na blacie ryż, sałatę, pomidory, fasolkę. Pokazałam to wszystko i powiedziałam, że to bym chciała na obiad. Na chwilę zapadła cisza, a potem obie zaczęły się przekrzykiwać. 

 „OK?” Spytałam tylko, a one obie pokazały kciuk do góry. Odwróciłam się na progu i wiedziona doświadczeniem z poprzednich posiłków dodałam: „Sem sal por favor”. Przytaknęły obie, ale jak wszędzie w Lizbonie, „sem sal” oznaczało mniej soli, a nie całkiem bez soli! 

Możliwe, że ten naród zdobywców i żeglarzy ma solenie w historycznie uzasadnionych genach. Przecież, żeby pokonywać wielkie odległości, spędzać długie miesiące daleko od lądu, musiano pożywienie, zabierane z Lizbony, zabezpieczać przed zepsuciem. 

Sól była tym najlepszym znanym wtedy konserwantem. Wszędzie w małych sklepikach Lizbony stoją skrzynie z bacalhau, dorszem. Solonym. I to jak! Słowo oznaczające rybę oznacza też ten zakonserwowany produkt, tradycyjny produkt. Nie ma osobnego słowa na solonego dorsza, jest tylko jedno.

Spojrzałam na kota, który teraz wędrował od stolika do stolika, ale nie wzbudzał żadnego zainteresowania biesiadujących. Nie odpędzano go, ale on pewnie liczył na jakiś datek. Zaczęłam się zastanawiać, czy zjadłby ryż lub fasolę, ale przecież, mimo głodu, pewno nie był wegetarianinem.

Mój nowy znajomy w filcowym kapeluszu wyczuł sytuację:

– On ma dom, mieszka tu, i wskazał wąski, kiedyś różowy, dom naprzeciwko jadłodajni. 

– Ma tu dobrze!

Zwróciłam już przedtem uwagę na te wąskie, trzy, czteropiętrowe kamieniczki. Podobały mi się ich fasady. I kolory, kiedyś pewno dość wyraźne, ale teraz pozwalające się tylko domyślać pierwotnej barwy. 

Jak wykrzywione w ironicznym uśmiechu, wydłużone w krzywym zwierciadle twarze.    

A może wypiłam trochę za dużo białego, domowego wina. Może. 

W każdym razie, kiedy wstałam, poczułam lekkość. Ogromną lekkość bycia w tym innym świecie, po drugiej stronie mojego oceanu, świecie, z którego wieki temu wyruszano na podbój oddalonego brzegu, dzisiejszej Brazylii, Urugwaju, Wenezueli. W świecie kiedyś tak potężnym, tak rozgoszczonym nie u siebie, świecie ograniczonym teraz do paska na mapie na zachodnim krańcu Europy.