Kiedy jestem głodna to wchodzi mi w oczy jedzenie. Jakiekolwiek. Nagle zwracam uwagę na miejsca z kanapkami, które normalnie poddałabym racjonalnej analizie, albo bary z beznadziejnym menu, albo kawiarenki z ciastkami, które nie są najlepszym obiadem. Chociaż owszem były takie czasy, kiedy studiowałam, że dwie napoleonki, albo kawałek sękacza u Pomianowskiego na Krakowskim Przedmieściu załatwiały sprawę!
Tym razem chciałam poszperać w lizbońskim jadłospisie małych, rodzinnych restauracyjek więc mimo że głód mówił mi: „zjedz cokolwiek”, zawzięłam się. Była niedziela, dzień rodzinny, świetny na podglądanie lokalnych obyczajów.
Zardzewiała zielona brama nie obiecywała zbyt wiele, za to nazwa, wypisana kredą na rozstawionej przed nią czarnej tablicy, brzmiała kwieciście: Floresta do Alcaide.
Mniejsza, trochę zamazana tabliczka, zawieszona na oblazłej z żółtej farby ścianie głosiła menu do dia. Bardzo krótkie i zwięzłe: żeberka albo dorada. Żeberka mnie kusiły…
Najwyraźniej te tablice zabierano wieczorem i wystawiano znowu następnego dnia. Jadłodajnia, czynna w niedzielę. Świetnie! Weszłam chętnie, wiedziona ciekawością gościa, może nawet intruza. Już na progu zrozumiałam, że będę jedyną osobą bez towarzystwa. Nie przystawałam do okoliczności, ale okoliczności mnie ciekawiły. Więc zostałam.
To zielona brama skusiła mnie swoją zardzewiałą zwykłością.
Bar, dobrze zaopatrzony w różne alkohole, w tym cztery rodzaje burbona, z błyszczącą ladą, zupełnie nie pasował do reszty wnętrza. Później, w czasie rozmowy z właścicielami, przy, kolejnym kieliszku wiśniówki, dowiedziałam się, że to było z funduszy unijnych. Afonso pokiwał głową: „nic lepszego z tego baru dla nas z żoną nie wyniknęło”. Przynajmniej tak to zrozumiałam, ale w końcu komunikowaliśmy się w sposób wieloraki: portugalski, hiszpański, gesty…no i znakomita wiśniówka. Miejsca nie zmienisz, mówił Afonso. Ono jest nasze. Tu, a nie gdzieindziej.
Może trzeba było zainwestować inaczej, może w zieloną, zardzewiałą bramę? Może w jadłospis. pomyślałam.
To miłe rodzinne miejsce, ale trudno tu rozszerzyć klientelę. Bo taka lokalizacja, dalej od turystycznego szlaku. Miejsce z zardzewiałą bramą, kwiecistą nazwą i krótkim jadłospisem.
Stoliki zajęte, gwarno. Tak jak przypuszczałam: całe rodziny, trzy pokolenia albo pary. Niedzielne wyjście na obiad. No i dwójka przyjezdnych, nietutejszych, takich jak ja, którzy chcieli się oderwać od tego, co oferuje się przy głównych ulicach miasta, ze sklepami wykazującymi, przyznaję, wielki kunszt marketingu portugalskich sardynek, albo smażonych pulpetów z dorsza serwowanych na patyku. Oderwać się od restauracji przed którymi stoją naganiacze i gdzie nie zawsze je się adekwatnie do tego co się w nich wydaje. Od podretuszowanego kiczu, od pozoru, od atrapy.
Twarze przy stołach Floresty znałam z metra, z wczesnego poranka, kiedy przyleciałam trzy dni temu z Miami i wsiadłam w pierwsze odchodzące wprost z lotniska do śródmieścia. Zmęczone twarze, spracowane, mało oczekujące, zrezygnowane.
Ale dziś rozpogodzone odmiennością niedzieli.
Właściciel wyszukał kącik dla mnie. Na podeście. Pokazał gestami, żebym uważała, nie spadła. Kiwnęłam głową. Uśmiechnęłam się. On też, oczami.
Postawił stolik i plastikowe krzesełko. Coś szybko powiedział do swojej żony a ta, z serwetką przerzuconą przez ramię, podała mi talerzyk z cieniutkimi plasterkami mocno wędzonej, bardzo apetycznie pachnącej, kiełbaski. Nie powiedziałam, że w zasadzie jestem wegetarianką. Ryba „si”, ale kiełbaska „no”. Chyba nie wypadało. Do tego chleb. Biały, na zakwasie, pokrojony w grube pajdy. Było w nim coś zniewalającego prostotą, skojarzeniami. I karafka domowego czerwonego wina.
Zamówiłam menu #2. Dorada.
Obok, w kuchence, maleńkim pomieszczeniu bez okien, kręciła się starsza kobieta w długiej, sutej spódnicy i wielkim zaczepiającym o wszystko fartuchu, który podirytowanym gestem wyszarpywała z pułapek i za każdym razem wygładzała. Wszystko robiono na miejscu. Zestaw za 8 € przewidywał jedno z dwóch ogłoszonych kredą na tablicy dań z sałatką i gotowanymi ziemniakami. Do tego deser i kawa. Za dodatkowe 1 € kieliszek likieru z wiśni, lizbońskiej specjalności, tutaj produkcji właściciela, którą dumnie serwował osobiście. Ginja, w małym tulipanowym kieliszku, wylądowała i na moim stole, do bajecznie wilgotnego ciasta z pomarańczami.
Po obiedzie poszłam w dół miasta, w jego reprezentacyjną część, po wydeptywanej przez turystów białej kostce chodników. W obszernym, przeszklonym sklepie z winami, garrafeirii, trafiłam na młodego, wymuskanego, starannie uczesanego ekspedienta, który dobrze mówił po angielsku i wyraźnie lubił to co robił. Byłam jedyną klientką. Chętnie odpowiadał na pytania, przekonywał, zachęcał, uśmiechał się. Bardzo profesjonalnie. Jutro by mnie nie poznał, ale dziś byłam królową chwili.
Na ekranie laptopa pokazał mapę wszystkich regionów portugalskich win. Mój wzrok pobiegł na północ, ku jedynemu, jaki dotychczas znałam: Vinho Verde. Stąd pochodziło świeże i miękkie owocowe Alvarihno, które piłam poprzedniego wieczoru.
Tym razem wybrałam Alentejo, największy w Portugalii obszar uprawy winnych gron. Wyszłam ze sklepu z butelką Reguengas Alentejo DOC Reserva 2016. DOC, Denominação de Origem Controlada, czyli winem awansowanym do rangi narodowej reprezentacji!
Delikatne, rubinowe, okrągłe, ale mało ciekawe, nieprecyzyjne, pasowało co prawda do wspaniałych portugalskich owczych i kozich serów, ale nie zrobiło na mnie większego wrażenia.
Pijąc je i obmyślając wycieczkę do Cascais na następny dzień, myślałam o tym, jak smakowałyby chrupkie skórki chleba na zakwasie maczane w białym, domowym winie w jadłodajni o kwiecistej nazwie Floresta. Do tego zielone oliwki zamiast kiełbaski!
I postanowiłam, że po tę nieodkrytą jeszcze tajemnicę powrócę za zieloną, zardzewiałą bramę.