Anna Kłosowska, Opowiadania
“LuBlu”

Kiedy bardzo zachciewa mi się czegoś słodkiego, ale czegoś inaczej słodkiego, z takim zawijasem, z pomysłem na inną słodycz. Kiedy przypominają mi się lyońskie hale, ich wnętrze pełne pyszności z ogromną tradycją każdej jej odmiany. Wtedy jadę do Boca Raton na herbatę z mini ciasteczkami…

O tym miejscu wiedzą wszyscy moi znajomi. Ciągnę tam jak koń do owsa albo jak pszczoła do miodnego kwiecia. Wydaje mi się nawet, że mój samochód może mnie sam do słodkiego celu doprowadzić. Tak dobrze zna tę trasę.

To jest miejsce noszące się z francuska. To tak jakby ktoś nakładał na siebie pewien rodzaj ubioru, używał pewnych akcesoriów, które lubi. Albo które mu bardziej odpowiadają. Albo pokazują osobę w lepszym dla niej świetle. Albo tej osobie wydaje się, że postrzegana jest w bardziej wyrafinowany sposób…

Takie jest „LuBlu”.

Wieża Eiffla wyrysowana śmiałą linią na ścianie. Inne atrybuty francuskości. I kilka pomników znanych z bardziej wschodniej strony Europy…

No i lada pełna wspaniałych ciast i ciasteczek. Choć nie tylko. Są też naleśniki na sto sposobów, croissanty w różnych zestawieniach. I klasyka kanapkowa jak croque monsieur czy croque madame.

Mireille pochodzi z Québec. Ma też greckie korzenie, takie adoptowane, przez byłe małżeństwo i dzięki bardzo intensywnie i zawsze obecnym w jej życiu dzieciom…

Mireille tęskni za Québec. Za swoją rodziną tam. I za croque monsieur w pewnym małym bistrot. Może za czymś lub kimś jeszcze.

– To taka najprostsza kanapka na gorąco, mogłabym zrobić w domu, ale nie o to chodzi! Chodzi o to, żeby wyjść, usiąść w jakimś bistro, w kafejce, w małej restauracyjce i zamówić te dwa kawałki chleba z plastrem wędzonej szynki i dobrym serem, najlepiej gruyère…do tego rude piwo…

– „Rude”?

– Czerwone, rudawe, bursztynowe. Amber ale. Bardzo Québec, ikonowe piwo, coś jak wyznanie patriotyzmy dla nas, mieszkańców tej prowincji! Wiesz, Mireille rozmarzyła się najwyraźniej i zagłębiła w dalsze sfery nostalgii – to takie piwo niezwykłe w kolorze, ale i unikalne w smaku. Sporo karmelu, lekka goryczka. Delikatne. Coś unikalnego! Chociaż pojawiło się stosunkowo niedawno, pod koniec lat osiemdziesiątych, ale „rude” wyparło jasne, czyli to co nazywamy „blonde”. To był produkt niewielkich browarów, konkurujących nie tylko z wielkimi, ale i z narzuconymi przez nie gustami. Nie znaliśmy „innych” piw tylko te wielkich wytwórców, monopolistow . A „rude” było inne. Tak jak my, z Québec jesteśmy inni od reszty Kanady!

Prawdziwe wyznanie wiary.

Więc do „LuBlu” pojechałyśmy z nostalgii. Z nostalgii jaką Mireille nosi w sobie od półtora roku. Pojechałyśmy też w kompletnej rozbieżności interesów. Ja chciałam usiąść na zewnątrz pod wielkim parasolem i zamówić dwa mini ciasteczka, które rozrosną się do sześciu, a Mireille parasol na zewnątrz we florydzkim upale i wilgotności nie przeszkadzał, ale ona miała „nieprzepartą i niemożliwą ochotę” na croque monsieur. No, z” rudego” piwa musiała zrezygnować! To ziści się dopiero, kiedy będzie mogła polecieć do Kanady, na razie dla nas zamkniętej…

Tak, to dziwny sandwich, ten croque monsieur. Słynny z kilku powodów. Jest prościutki w pomyśle, a jednak sofistykacji nadaje mu, że tak powiem wykończenie. Bo można by po prostu między dwa kawałki tostowego pieczywa włożyć ser i szynkę, przysmażyć, przypiec lub grillować – wszystkie metody dobre i uznawane przez koneserów i znawców. Ale!

Ale jest jeszcze beszamel, którym powleka się tę trącącą brakiem wysublimowania kanapkę. A na to można warstewkę tartego sera…

Ja po takim croque monsieur mogę przez dwadzieścia cztery godzin nie jeść!

– Czy zastanawiałaś się, skąd ta nazwa?

Mireille spojrzała na mnie, jakoś tak mało cierpliwie, ponieważ już zamówiłyśmy, a ona miała tę „nieprzepartą potrzebę” nie gadania o, a zatopienia zębów, a i nostalgicznych myśli, w croque monsieur!

– A czy to ważne? Zmarszczyła czoło i potrzasnęła głową, a blond loczki rozsypały się na czole w wachlarzyk grzywki. Zgarnęła je na bok. – Wiesz, nie zastanawiałam się, ale ty jako ciekawska językowo osoba…

– Oczywiście, że się trochę potrudziłam, to jasne, ale zaraz ci powiem co wiem.

– Zrób to potem, widzę moją kanapeczkę. Właśnie jest niesiona w naszą stronę! Potrzebuję tego skojarzenia z moim Québec, z pewnym malutkim bistrem. A ono zaraz przyjdzie, kiedy tylko zacznę jeść!

Croque monsieur to nazwa, którą starałam się dla siebie przetłumaczyć na coś równie zabawnego co znaczy w oryginale. A znaczy praktycznie coś w rodzaju „ugryź pan”! Moja koleżanka podała mi jeszcze inną wersję: „Męski kęs”. Bo to, według niej, jest sandwich pomyślany dla zgłodniałych panów! Ale temu przeczy fakt, że croque madame to ta sama kanapka, pod beszamelem, ale jeszcze z sadzonym jajkiem na wierzchu!

Jest też mrożąca krew w żyłach wersja pochodzenia nazwy croque monsieur.

Dobry marketing z początków XX wieku. Otóż właściciel paryskiego bistra przy Boulevard des Capucines puścił plotkę, taki mało smaczny żarcik, że nie wieprzowa szynka jest składnikiem kanapki…I to przysporzyło mu klientów!

Moje jedyne skojarzenie z croque monsieur to Proust. Tak, ten Proust, z którym zawsze łączyć się będzie małe owalne ciasteczko – magdalenka. Ciasteczko, które maczał w naparze z lipy przyrządzanym dla niego, kiedy wracał do domu z chłodu lub słoty.

W drugim tomie powieści rzeki: „W cieniu rozkwitających dziewcząt”, kiedy wraca ze swoją babcią z koncertu czy teatru, wspomina o croque monsieur zamówionym do hotelowego numeru.

Nie bardzo wyobrażam sobie wysublimowanego, delikatnego, wiecznie niedomagającego autora „W poszukiwaniu utraconego czasu”, raczącego się wieczorem taką kaloryczną bombą. Bo w książce mówi się jeszcze o jajkach pod śmietaną. Niemniej określenie croque monsieur zostało użyte i przyjmuję, że rzeczywiście to danie czekało na Prousta i jego babcię tego wieczoru.

Mireille z ogromną satysfakcją, mrużąc oczy jak kot pijacy śmietankę ze spodeczka, pochłaniała swoją kanapkę. Wyciągnęła wskazujący palec w kierunku moich ciastek.

– Chyba mi jedno zostawisz? Nie zjesz wszystkiego sama!

– Jeżeli zmieścisz po tym kanapkowym wielorybie, powiedziałam.

– Urocza nazwa, „LuBlu”, prawda? Mireille zajęła się już jednym z moich ciasteczek. Tym z kremem z mango i pistacji. Spokojnie przywołałam kelnerkę i poprosiłam o jeszcze dwa. Wybrałam dwa eklerki, jeden z czekoladowym, drugi z kawowym kremem.

– To nie jest „LuBlu”, Mireille, to jest „lublu”, co po rosyjsku oznacza lubię, kocham…To rosyjska kafejka robiona, niezwykle udatnie, na francuską, nosząca się z francuska. Obok sklep, w którym zresztą mnóstwo polskich produktów.

– Świetnie wymyślone! Kojarzy się z błękitem, czyli z czymś spokojnym, ciepłym. Świetny branding! Wiem co to znaczy, bo przecież z moim byłym mieliśmy restauracje. Nazwa to zasadnicza rzecz. Skojarzenie. Tu masz coś jakby francuskiego, zatrącającego o lubianą i cenioną kulturę kulinarną. Przemawiającą z pewnością do Europejczyków, ale i Kanadyjczyków mówiących po francusku, których w normalnych czasach mamy tu sporo. Do tego to ciasteczko wspaniałe. Mają doskonałego cukiernika. Mogę twojego eklerka?

– Tylko nie kawowego, to moje ulubione tutaj. „Lublu” – kocham je!