Anna Kłosowska, Opowiadania: “Barbica Cafe”

https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/

Czarny podpalany piesek na krótkich krzywych nóżkach, z czerwoną bandaną w białą kratkę na szyi, prowadził mnie rezolutnie przez Bairro Alto. Nagle zniknął za rogiem. Najwyraźniej wiedział, gdzie idzie. Ja nie.

Niedzielny ranek, trzeci dzień mojego pobytu w Lizbonie. Byłam wolna i nie musiałam myśleć o …o niczym! Wszystko o czym „musiałam”, zostało po drugiej stronie Wielkiej Sadzawki i wrócić do tego będzie trzeba, ale na razie ważne dziś i teraz! I kiedy to zaoceaniczne tylko powracało, spokojnie odsuwałam poszatkowane i niepoukładane myśli. Przyjdzie na to czas. Przecież po to zafundowałam sobie ten tydzień. Żeby nabrać dystansu…

Poszłam za pieskiem. U szczytu ulicy, która gwałtownie opadała w dół, stanęłam w miłym zaskoczeniu. Na pochyłości zobaczyłam stadko białych, plastikowych fotelików, które gospodarz miejsca rozstawiał powoli i z namaszczeniem, szurając nimi okrutnie, wokół kwadratowych stołów nakrytych niewielkimi obrusami w biało czerwoną kratkę. Zapachniało niedzielną, poranną idyllą! Gdyby nie pochyłość i foteliki…

Ciekawe, pomyślałam, czy się z tego spada. Taka myśl nie na spokojną niedzielę. Że niemądra? Na wakacjach odpuszczam sobie czasem rozsadek!

Postanowiłam usiąść. Nie byłam pierwsza: szóstka młodych Niemców czekała aż właściciel zestawi dla nich trzy stoliki. Chcieli zjeść śniadanie. Słowo “Frühstück” padało dość głośno i wśród śmiechu. Aż gęsto było od niego. Przybysze czuli się tu świetnie i to było widać i słychać.

A ja miałam zamiar z tej nieco akrobatycznej pozycji, pozycji chybotliwego plastikowego fotelika, pooglądać trochę Lizbony. Tak wiem, że to brzmi paradoksalnie. Chciałam pooglądać akurat tyle, ile się dało z takiego siedziska ustawionego na spadzie brukowanej uliczki. Czyli niewiele. Jak w sam raz na niedzielę, pomyślałam. 

Rozmerdany ogon mignął mi przed oczyma. Już wiedziałam, że piesek nazywa się Tommy, bo tak zwrócił się do niego szczupły właściciel o pooranej głębokimi bruzdami, przedwcześnie postarzałej twarzy. Pochylił się nad nim i pogłaskał. „Be good Tommy” i potem coś po portugalsku.

Tommy zniknął za otwartymi drzwiami, które prowadziły w gęstą, prawie ciemną przestrzeń. Nad nimi napis: Barbica Cafe.

Dobrze wiedzieć, gdzie jestem, pomyślałam, w końcu mieszkałam tu, przy tej samej ulicy Rua d os Cordoeiros, ale o parę zakrętów w dół.

Chciałam podążyć za pieskiem, ale właściciel powstrzymał mnie ruchem ręki. „Ouside. Outside please” powiedział i wskazał na foteliki. Zdążyłam zobaczyć ze środek wygląda jak pomieszczenia gospodarcze. Piętrzyły się paczki i pakunki, skrzynie i kratownice z owocami, warzywami, serami. Wśród tego rozgardiaszu dwie kobiety kręciły się w milczeniu i skupieniu. Jak dobrze rozumiejące się konie ciągnące wspólnie pług. Nikłe światło, kontuar zastawiony talerzami, na których układały w tym swoim bezsłownym, idealnym porozumieniu, kiełbaski, pieczywo, sałatki, marmoladę w małych słoiczkach. Tyle zobaczyłam, więcej sobie wyobraziłam.

Przygotowywały Frühstück dla szóstki klientów, do których przed chwilą dołączyła jeszcze czwórka. A było co przygotowywać! Słyszałam, jak zamawiali: omlety, jajecznice, smażone kartofle, kiełbaski, jogurtowe sałatki, ciastka. Oczywiście tez pastéis de nata…Chyba cały jadłospis Barbica Cafe!

Myślałam jakby tu chwilę porozmawiać z właścicielem i tymi ogromnie zapracowanymi kobietami, których twarze mignęły mi w świetle korytarzyka wychodzącego na podwórko po drugiej stronie budynku, kiedy usłyszałam zgrzyt.

Po prostopadłej, stromej uliczce wspinał się mozolnie pokonując pochyłość żółty wagonik, cały wytatuowany kolorowymi graffiti. Taki tramwaj na zębatce, rodzaj kolejki, pochyłej windy wygodnie łączącej jeden poziom miasta z drugim. Pełen wesołych, fotografujących turystów. Niektórzy wskazywali na miejsce, w którym właśnie zamierzałam się rozsiąść, rozgościć na czas picia pierwszej, porannej herbaty i zjedzenia lizbońskiego ciasta-kremówki

Wagonik zatrzymał się na środku stromizny. Jakby się zasapał. Przez chwilę panował rodzaj zamieszania. Zastanawiałam się, czy obsunie się w dół, czy poczłapie w górę.

Maszynistka wyszła, wzięła się pod boki, obeszła wagon wkoło, zamachała przyjaźnie i uspokajająco w stronę turystów, pewno, żeby się nie niepokoili i wróciła na swoje kierownicze miejsce. Po pewnym wahaniu i kilku drobnych obsunięciach żółty żuczek podjął żmudną pracę.

Ascencor da Bica, przeczytałam potem na zadaszonej bramie, kiedy, z ciekawości, podeszłam w górę szerokimi stopniami schodów obok szyn.

Na razie piłam gorącą herbatę o zapachu czarnej porzeczki, taką z saszetek. Smakowała mi inaczej niż w Nowym Jorku czy na Florydzie. Ta sama firma „Twinings”. Smakowała mi jakoś po lizbońsku?

Przez moment zastanawiałam się, czemu tak lubię powtarzalność, czemu nie poszłam na jakąś herbacianą przygodę? W końcu ryzyko takiej „przygody” minimalne, ale przecież to właściciel przyniósł mi całą drewnianą skrzyneczkę pełną saszetek. I kiedy łamanym hiszpańskim usiłowałam zapytać o coś miejscowego, uniósł lekko kąciki ust: „Twinings or coffee, madame!”. No tak, łatwiej byłoby przejść na kawę, której mocny zapach dochodził do mnie od stolików, przy których śniadali młodzi Niemcy.

To było moje drugie herbaciane doświadczenie w Lizbonie, godne pewnie jakiegoś limeryku, który niestety nie przychodził mi do głowy.

Herbata była przewidywalna, niemiecka młodzież wśród śmiechu i przepychanek odeszła. Na stołach zostały resztki jedzenia i natrętne kawki zdążyłyby się nimi zająć, gdyby nie przewidujący właściciel, który z wielkim zacięciem odpędzał je serwetką w czerwoną kratkę.

Na rogu ulicy pojawił się skądś Tommy. Za nim trzymająca się za ręce młoda para. Ona z przewodnikiem Michelin w ręku. Zatrzymali się. Jak ja godzinę temu. Spojrzeli na foteliki i obrusy i widać odeszli od jakiegoś wcześniej ustalonego planu, bo rozejrzeli się, gdzie by tu usiąść. Jak ja.

Czy ten śmieszny, uroczy piesek na krótkich nóżkach z bandaną wokół szyi jest wytresowany w przyprowadzaniu klientów?

Zamknęłam na chwilę oczy, żeby rozkoszować się delikatnym smakiem mojego pastel de nata. Pewno zjem jeszcze jedno, ale już nie tu. Poszukam na górze, tam skąd w tej chwili po zębatce spokojnie i leniwie, i z pewnym wahaniem, zjeżdża żółty wagonik cały wytatuowany kolorowymi graffiti. Usiądę w innym miejscu, w Baixa Chiado, wśród innych ludzi i będę obserwować kolejny kawałek Lizbony. Idealne zajęcie na dzisiaj!

Na placyku obok, w dole, wielkie, rozłożyste akacjowe drzewo pozwalało swoim gałęziom kołysać się na wietrze. Miało całą przestrzeń dla siebie, było tu najważniejsze. Było u siebie. Jasna, świeża zieleń tonęła w nieskazitelnym błękicie nieba.

Kompletny kicz. Kompletna rzeczywistość.

Cudowna rzeczywistość na leniwe, lizbońskie niedzielne przedpołudnie…