Był piękny zimowy dzień. Brygantyna, której nadano wzbudzające zaufanie imię: „Providencia”, opatrzność, płynęła na pełnych żaglach z dwudziestoma tysiącami orzechów kokosowych z plantacji na Trinidadzie.
Portem docelowym, do którego miała nigdy nie dotrzeć był Kadyks w Hiszpanii.
Może jedwabna pogoda karaibskiej zimy zmyliła czujność załogi. Z przekazów wiemy jednak, że główną rolę w tym co się później wydarzyło odegrał rum.
Nawet przy bardzo sprzyjającym wietrze brygantyna nie była w stanie znaleźć sama drogi i spychana łagodną falą, wylądowała w styczniu 1878 roku na wschodnim wybrzeżu Florydy, na terenie nieprzebytych mokradeł. Osiadła na mieliźnie zamieszkałym przez garstkę poszukujących nowego życia, miejscu, które teraz, i to z powodu „Opatrzności” i jej ładunku, nazywa się Palm Beach.
Rumu na pokładzie brygantyny, było więcej niż dostatek. Cargo miało swoją cenę. Ale nikt nie przewidział, że zmieni oblicze Florydy.
Załoga, no dobrze, nazwijmy rzeczy po imieniu: wielce podchmielona załoga, nie bardzo wiedziała, gdzie statek przybił. Jakiś mądrala uważał, że to wybrzeże dzisiejszego Meksyku. Podjęto decyzję, że należy się zaprzyjaźnić z miejscową ludnością.
Na plaży pojawiło się kilku ciekawskich. Podróżnicy, pionierzy, poszukiwacze przygód albo uciekinierzy, zamieszkujący „teren wokół jeziora”, wyspę odgrodzoną od lądu naturalną drogą wodną. Wyspę bez nazwy.
Delegacja załogi „Opatrzności” udała się na brzeg i w pokojowym geście ofiarowała grupce podnieconych niezwykłym wydarzeniem lokali, wino i cygara. No i kokosowe orzechy. Tubylcy i niespodziewani goście przystąpili do natychmiastowej konsumpcji w atmosferze pełnego porozumienia!
Ucztowano przez kilka tygodni. Kokosy smakowały, stanowiły świetne uzupełnienie mało bogatego jadłospisu mieszkańców tego zarośniętego chaszczami, podmokłego terenu.
Wrak brygantyny pozostał przy brzegu. Kokosowe orzechy też. Dwaj bardzo przedsiębiorcy pionierzy sprzedawali je po dwa i pół centa za sztukę. Na szczęście nie wszystkie zostały zjedzone, wiele zaczęło – w sensie dosłownym – wrastać w wybrzeże. Po kilku latach na plażach wyrosły gaje wysokich palm o ciemnozielonych pióropuszach…
Kiedy powstał pierwszy urząd pocztowy, zamierzano miejsce nazwać Palm City, ale ta nazwa była już zajęta, więc poszukano innej, zbliżonej i chyba bardziej adekwatnej: Palm Beach.
Widok szerokich plaż obsadzonych kokosowymi palmami zachwycił wielkiego przedsiębiorcę, założyciela Standard Oil i miłośnika Florydy (w tej kolejności), Henry Flaglera. W jego wytrenowanym i nastawionym na biznes mózgu zagnieździła się myśl o jeszcze jednym lukratywnym przedsięwzięciu. Flagler uczynił z wyspy raj dla bogatych białych i dał pracę wielu robotnikom, których pomieszczono po drugiej stronie wyspy, w tym co teraz nazywa się West Palm Beach.
Palm Beach ma około ośmiu tysięcy stałych mieszkańców i rozrasta się trzykrotnie w czasie rajskiego sezonu południowo florydzkiej zimy.
Nie wiem co by było, gdyby załoga brygantyny „Opatrzność” nie przesadziła w piciu rumu i w odpowiednim czasie skierowała żagle daleko od brzegów Florydy. Czy losy „terenu wokół jeziora” potoczyłyby się tak samo? Z pewnością i bez kokosowych palm odkryto by to miejsce. Było zbyt piękne, żeby możni nowego świata prędzej czy później go nie zauważyli i nie chcieli sobie przysposobić. Ale kokosy z pewnością pomogły!
Siedząc za stołem zbitym z desek w Pompano Beach, na małej i nie tak znanej plaży, gdzie zbierają się wielbiciele kajtowania, gdzie w sezonie szybują nad falami w wyszukanej ekwilibrystyce, czekałam spokojnie aż moje towarzystwo zejdzie ze swoich desek, aż odbędzie cały ceremoniał zwijania sprzętu. Długi ceremoniał…
Wiedziałam, że potem nastąpi miła część programu: wspólne jedzenie, opowiadanie o skokach nad falami. Spot w Pompano Beach jest trudny, nie dla początkujących, a opowieści barwne i ubrane w mrożące (trochę) krew w żyłach szczegóły.
Opowieści znam. Lubię i doceniam. Patrzeć na akrobacje w powietrzu nie lubię, kiedy wśród szybujących nad wodą żagli są bliskie sercu kolory: mojego brata lub bratanka. Wiem, że jestem wtedy nieprzydatną siostrą i ciotką, bo zamykam oczy, kiedy deska nie tylko odrywa się od powierzchni wody, ale strzela w górę wysoko i nie utrwalam ich wyczynów na zdjęciach.
Ale lubię kokosy. A one wchodzą w słowne i dosłowne menu tych spotkań.
Plaża ciągnie się od latarni morskiej w Pompano po Fort Lauderdale. Ale do tej małej, „naszej”, dociera się niewielkim przejściem między apartamentowcami. Pas mangrowców oddziela wydmę od bezpośredniego dostępu do oceanu. Nie ma ratowników, a do niedawna nie było też płatnego parkingu. Stawiało się samochód albo motocykl tam, gdzie się dało, a nie grzecznie między dwie białe linie.
Pasmo przed plażą to niewielki kokosowy sad. Drzewa nie są tu trymowane, nikt nie ich nie podcina, obładowane są wielkimi zielonymi orzechami. Można je znaleźć nie tylko pod palmami, ale i na piasku albo w oceanie. Czasem, przy sprzyjających okolicznościach, zanurzają w piasku wydm płytkie korzenie…
Na tej niewielkiej plaży odbywają się nasze kokosowe uczty.
Lubię patrzeć jak uznany – przez nas – mistrz ceremonii sprawnymi ruchami małej maczety otwiera orzechy od góry. Trochę jest w tym geście zgrozy. Taka swoista dekapitacja, ale to rzecz jasna znowu moja wyobraźnia!
Nic nie da się porównać z piciem kokosowego mleka, chłodnego, delikatnego i tego widoku, kiedy Słońce zmęczone długim, gorącym dniem, odchodzi za horyzont.
Nawet jeśliby kokosowe orzechy nie wylądowały, za sprawą „Opatrzności”, na wybrzeżu wyspy, która była pod koniec XIX wieku określana „regionem jeziora”, to tak jakoś się w historii Florydy często działo, że alkohol był zaczątkiem wielu odkryć, wielu przygód.
Więc przyjmijmy, że rumowi zawdzięczamy to, co postrzegamy jako „odwieczny” symbol tego stanu: kokosową palmę.