Anna Kłosowska, Opowiadania
“Lizboński blues”

https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/

Pomarańczowe drzewa kwitły pełnią wiosny, a jednocześnie obsypane były owocami sprzed zimy. Gorzkimi pomarańczami, takimi, jakich używa się na marmoladę. Prawie czułam imbir, który wzmaga ich zapach, kiedy otwiera się małe słoiczki pełne dojrzałej, intensywnej złocistości.

Zapach białych niewielkich kwiatów, słodki, zniewalający, omdlewający zapach leniwego południa. Każdego południa. To była Lizbona, ale mogła też być Georgia albo moja Floryda.

Zmęczone nogi, które już nie chcą nieść po wciąż biegnących stromo w górę i równie stromo opadających w dół uliczkach. Szłam od Tagu, czułam zapach alg i ryb, który mnie owiewał, przenikał. Obecny miłą mi, ulubioną obecnością. Jakbym nie przeleciała przez ocean na tę drugą, europejską stronę Atlantyku. Jakbym spacerowała po plaży Pompano Beach albo wzdłuż kanałów Fort Lauderdale.

Szłam z dzielnicy Alfama, oczywiście pod górę! Niedaleko Muzeum Fado. Wokół, na zachętę plakaty oznajmiające koncerty i koncerciki. I ja miałam wieczorem nagiąć się do tego rytuału, posłuchać melancholijnego fado na miejscu i na żywo, ale nie tu, w Alfamie, a w Mourarii, tam, gdzie jego legenda, legenda portugalskiego bluesa, się zrodziła i gdzie dalej trwa. O fado zaczęto mówić w połowie XIX wieku. Maria Severa, piękna, pełna, smukła kobieta o luzytańskich rysach, uczyniła je popularnym. Po jej krótkim życiu nastąpił rozkwit legendy, samego genre’u i kultu ikonowej wykonawczyni.

Może pomogło i to, że początki fado są praktycznie nieznane, tajemnicze.

Samo słowo „fado” (czytane „fadu”), pochodzi od łacińskiego „fatum” i oznacza los, przeznaczenie. Pieśni utkane z melancholijnej nuty, którą wzmaga dźwięk portugalskiej gitary. Fado, osadzone gdzieś w dawnej kulturze, kulturze przyniesionej wieki temu. Nie ma na to dowodów, nie zachowały się żadne przekazy, ale wystarczy wsłuchać się w te smutkiem nasycone słowa i przepełnione nieprzełkniętymi łzami tony, żeby snuć dywagacje.

Powoli pokonywałam stromiznę uliczki. Wyczekiwałam.

I nareszcie ten zbawienny turkot a potem dzwonek sunącego po szynach żółtego electrico 28E. Z daleka widziałam motorniczego, magika, posługującego się zamiast pałeczką mosiężną korbą!

Jak te wąskie wagony wjeżdżały w wąskie zakręty wąskich uliczek, jak w zgiełku i zgrzycie pędziły po spadzie nie wypadając z wąskich szyn? Kiedy siedziałam w tramwaju przedzierającym się przez kręte uliczki, serce we mnie zamierało. To była magia korbki. miedzianej korbki. Nie mogło być inaczej!

Wnętrze pachniało przeszłością. Drewniane ławki, drewniane framugi okien z mosiężnymi uchwytami. Ciepło, więc okna opuszczone. Wychyliłam się tylko trochę z siedzenia i oniemiałam. Żółty wagon wchodził właśnie w zakręt. Szybko, dla mnie za szybko. Ale jakoś go ze zgrzytem pokonał. One tu jeżdżą od dawna, mają to opanowane, pocieszałam się na każdym zakręcie. Musiałam sobie to powtarzać wiele, wiele razy! Jazda żółtym tramwajem miała w sobie coś fascynującego, coś z zupełnie innego świata. Electrico, w wersji staroświeckiej, kursuje tylko po trasach turystycznych. I tylko w nie warto wsiadać. Po to, żeby zanurzyć się w magii złotej korbki, magii turkotu i elektryzującego dzwonka zwracającego uwagę zmęczonych bieganiem po siedmiu pagórkach Lizbony turystów, że można sobie teraz odpocząć i pooglądać miasto przez obramowane grubą drewnianą listwą okno…

*

Mouraria to dzielnica Maurów. 

W XII wieku Lizbona była pod ich panowaniem, a ściślej biorąc, berberyjskiej dynastii Almorawidów. W 1147 roku, po kilkumiesięcznym oblężeniu, zdobyli miasto krzyżowcy. Możliwe, że był to pewnego rodzaju przypadek o zmieniających losy Lizbony konsekwencjach. Kontyngent anglo-normanów II wyprawy krzyżowej, który wyruszył z angielskiego portu Dartmouth, i miał się udać bezpośrednio do Ziemi Świętej, wiedziony jakimiś nieogarniętymi losy, przeznaczeniem, dobrym fatum znalazł się u portugalskich brzegów, w okolicy Porto. A może raczej stało się to w wyniku dyplomatycznych, zawiłych negocjacji ówczesnego władcy Portugalii, Afonso Henriquesa.

Jedno jest pewne. W wyniku zwycięskiego oblężenia Lizbona została uwolniona od Maurów. Był to jeden z nielicznych triumfów krzyżowców. Zresztą wielu z nich, Flamandów, Germanów, Normanów, Fryzyjczyków, nie szukało dalszych przygód i osiadło na miejscu. Może jakąś rolę w tej decyzji ludzi z Północy odegrał klimat i kwitnące pomarańcze?

Afonso pozwolił zwycięzcom do woli plądrować miasto, a zwyciężonym, którzy tego pragnęli, pozostać, ale ograniczył ich do jednej dzielnicy, która nosi dotychczas nazwę wspomnienie czasów tamtejszego, dawnego panowania – Mouraria. Do dzielnicy znajdującej się wtedy poza chroniącymi murami Lizbony. Dzielnicy, która rozrastała się, piękniała, bogaciła przez następne wieki, a i po tym, kiedy pod koniec XV wieku Maurowie (i Żydzi), zostali na dobre wypędzeni z Portugalii…

Mało pozostało w Mourarii, teraz dzielnicy fado, z XII wieku. Jest obecnie wieloetniczną częścią miasta. Wystarczy spojrzeć na miejscowe restauracyjki, żeby bez zaglądania do przewodnika wysnuć ten wniosek. Chińczycy, przychodźcy z Bangladesz, Indii, Pakistanu wnieśli tu swoje kultury. Tak jak przedtem Maurowie…

Wieczorem poddałam się fado i dźwiękom portugalskiej gitary, potomkini średniowiecznej cytry, używanej przez galicyjsko-portugalskich trubadurów (nie mylić z trubadurami Oksytanii!). To ta gitara tak nostalgicznie wspomaga głos wykonawców.

Siedziałam, słuchałam, smutniałam i snuło mi się po głowie, że może początki fado mają jakiś związek z potomkami Maurów, którzy tu kiedyś, kiedyś pozostawili ślady, może niewidoczne już od wieków w budowlach, ale rozpoznawalne w dźwiękach smutku i melancholii słów opowiadających, jak średniowieczni trubadurzy, o losie, przeznaczeniu. W ten swoisty, wielkim woalem tęsknoty drapowany sposób.

Jako antidotum na lizboński blues, potrzebowałam pocieszenia, wyrwania się z ogarniającej mnie chandry. Inaczej: potrzebowałam pretekstu, żeby napić się lizbońskiej wiśniówki!

W tym celu, jak podczas całego mojego pobytu – codziennie z innego powodu albo i bez – udałam się, mijając kościół São Domingos w Bairro Alto, na mały placyk, do miejsca z szyldem „Ginhjinhia Sem Rival”, by zamówić tam, jak wielu turystów i wielu lokali, firmową wiśniówkę „nie znającą sobie podobnych”. Położyć na cynowej ladzie euro i patrzeć jak kunsztownie i pewnie barman nalewa małe kieliszki po brzeg, tak że tworzy się gęste likierem i intensywnością barw, półkoliste wybrzuszenie, a jednocześnie podtrzymuje ożywioną konwersację z klientami. Tym razem rozmawiał z przewodnikiem po mieście, którego motorowa riksza przystrojona sztucznymi kwiatami i folderami reklamującymi usługi jej właściciela, stała przed sklepikiem-barem. Kiedy zapytana, ujawniłam kraj, z którego przyleciałam, zaczęły się narzekania jak to Amerykanie dają słabe napiwki i jak trudno im dogodzić w pokazywaniu Lizbony. Kiedy dodałam, że jestem Polką, dorzucili, unosząc brwi: „a to lepiej!”. Nie spytałam co to dokładnie znaczy…

Za chwilę do przewodnika podeszła para Francuzów. Za równowartość stu dolarów zaoferował im „trzygodzinną przejażdżkę po Lizbonie jakiej nikt nie zna”.

A ja, ciągle duchowo pod wrażeniem fado, zamówiłam drugi kieliszeczek i potem, pokrzepiona na ciele, rozpoczęłam podejście wybrukowanym biało czarną kostką chodnikiem do mojego mieszkanka przy rua de Cordoeiros.