Do Lizbony poleciałam dwa lata temu. To był uroczy pobyt z wielu powodów. Jednym z głównych okazała się kremówka. Pastel de nata albo pastel de Belém. Ta druga nazwa bardziej intrygująca: ciastko z Belém, czyli Betlejem. Lizbońskiego Betlejem.
Łagodny marzec. Wszędzie kwitnące drzewa pomarańczy, owszem chłodne ranki, ale potem pełne słońce. Sucho i wietrznie.
Bezpośredni lot z Miami trwał osiem i pół godziny. Do tego bardzo niewielka, bo tylko czterogodzinna różnica czasu: Europa już zmieniła swój na letni, a Stany jeszcze nie! Jetlagu praktycznie nie odczułam.
Wylądowałam na tyle wcześnie, że musiałam poczekać godzinę, żeby wsiąść w metro, którym zamierzałam się przedostać do swojego mieszkanka wynajętego przez Airbnb w Bairro Alto, przy ulicy dos Cordoeiros…
Na lotnisku miałam więc trochę czasu. Kiedy zjechałam ruchomymi schodami na główny poziom i skierowałam się w kierunku wejścia do metra, poczułam zapach kawy. Zniewalający. Choć kawy nie piję, lubuję się w jej zapachu.
Za chwilę siedziałam przy stoliku. Przede mną parowała herbata, a z małego spodeczka spozierało na mnie ciastko: okrągłe, wypełnione kremem w kolorze żółtka, pachnące cynamonem…Pastel de nata. Wciągnęłam ten zapach. Takie ciasteczka kupowałam czasami w brazylijskim sklepie. Wiedziałam, że pochodzą stąd, z Lizbony i są, obok sardynek, kulinarnym herbem stolicy Portugalii.
Muślinowy krem rozkosznie dotknął mojego podniebienia. O tak, to był zdecydowanie inny smak niż ten z brazylijskiego sklepu. Albo byłam tak głodna. To też możliwe. Całkiem możliwe. Niemniej przy drugim kęsie postanowiłam: będę chodzić po Lizbonie szlakiem pastel de nata!
Na temat pochodzenia i wypieku żółciutkiej kremówki snutych było wiele opowieści i powstało wiele legend. Myślę, że każda z nich świetnie urządzała producenta lizbońskich wyrobów cukierniczych. Niemniej wszystkie mają swoje źródło w Belém – Betlejem. W klasztornym kompleksie mieszczącym się nad Tagiem, w zachodniej części stolicy.
W klasztornych kompleksach często powstają wspaniałe wina, piwa, przemyślne wyroby kulinarne, w tym i ciastka. Taki wtręt doczesności w duchowość.
Pastel de nata zaczęło się nie od żółtka, które jest jego podstawą, a od białka!
Otóż z w klasztorze św. Hieronima, używano sporych ilości białka do usztywniania mnisich ubiorów. Ale co robić z żółtkami? Skrzętni mnisi zagospodarowywali je przyrządzając okrągłe tarty wypełnione kremem. Posypywano je cynamonem. Tak zapieczone wyglądają trochę jak crème brûlée. W smaku spód jest zwięzły, ale kruchy, delikatny, a jedwabiste, kuszące kolorem i zapachem wnętrze kryje w sobie tajemnicę! Albowiem ciastka z Belém, te oryginalne, te prawdziwe, robione są według starej receptury, którą – podobno – zna tylko niewielu. Sklep odległy o kilka minut od klasztornego kompleksu, przyjmuje zamówienia telefonicznie i internetowe. Firma, która wykupiła produkt i recepturę po zeświecczeniu klasztoru, nie ma z nim już nic wspólnego. Nazwa ma. Można kupić na miejscu i na wynos, Można też od razu skonsumować. Co ja oczywiście zrobiłam!
Pokrzepiona pastéis de Belém…Pastéis to liczba mnoga od pastel (!), mogłam z całkowitym spokojem oddać się oglądaniu wielkiego kompleksu klasztornego imienia św. Hieronima. Jego późnogotycka architektura mnie nie fascynowała. Początek szesnastego wieku rodził już gdzie indziej renesansowe cuda architektury. Natomiast mogłam sobie łatwo wyobrazić, jakie wrażenie czynił na współczesnych jego powstawaniu Portugalczykach, jak bardzo pokazywał potęgę ich kraju, potęgę kolonialnego imperium, którym Portugalia wtedy była. Same ozdoby kolumn i portali, odzwierciedlenia egzotycznych roślin, owoców i zwierząt, mówiły o podbojach niezwyciężonej floty. Mówiła o tym i wielkość, odurzająca wielkość. Rodzaj politycznego przekazu panowania nad tamtejszym światem w obrazkach!
Architekci i wykonawcy nie oszczędzali tworząc w kamieniu potwierdzenie wszechpotęgi kraju. Finansowana była ta budowla, a potrzeba było stu lat by ją całkowicie ukończyć, z podatku: vintena da pimenta. Podatku na pieprz, choć obejmował i inne towary kolonialne, jak cynamon i goździki, nałożonego na produkty przewożone przez portugalskie statki z Afryki i Wschodu. Podatek ten miał swój wymiar w złocie: siedemdziesiąt kilogramów rocznie! Za to można było sobie pozwolić na rozmach!
Nie wiem co by się teraz dało wybudować za nałożone na te przyprawy podatek. Mamy inny, globalny świat i nadmiar przypraw, z których korzystamy bez świadomości jak cenne były kiedyś.
Biegałam po Lizbonie przez tydzień. Po żmudnie i często artystycznie wybrukowanych drobną kostką ulicach i uliczkach. Mozoliłam się wchodząc pod górę. Przynajmniej to pamiętam: pnące się w górę uliczki i setki schodów! Na pewno schodziłam w dół, ale tego mój mózg nie odnotowywał!
Wchodziłam do wielu kafejek, restauracyjek, maleńkich cukierni, sklepików, gdzie mogłam się po drodze pożywić żółciutkimi tartami. Panują na wystawach, kuszą, nęcą. W wielu miejscach piecze się je na miejscu i ten zapach przyzywa…Kupowałam je jednak ostrożnie, to znaczy tam, gdzie wyrób jest rzemieślniczy, a nie masowy.
Plac Luis de Camões był jednym z moich ulubionych miejsc.
Wybrukowany w geometryczną koronkę kwadratów i rombów z pomnikiem słynnego portugalskiego pisarza w centrum, jest miejscem spotkań, ale i degustacji. Z boku niewielki kiosk. A w nim wiele rzeczy, których potrzebuje spragniony i głodny turysta. Także pastéis de nata. To chyba jasne. No i ten zniewalający zapach kawy…
Wokół kiosku stoliki z ocieniającymi je parasolami. Tam lizbońska kremówka smakowała mi podwójnie i potrójnie, może dlatego, że wracając wieczorami do siebie, na ulicę dos Cordoeiros… miałam w nogach kilkanaście kilometrów.
Ten plac łączy dwie części starej Lizbony: Bairro Alto, gdzie mieszkałam i Chiado, dzielnicę bohemy, miejsce intelektualnej sofistykacji czasów Art Nouveau. Kawiarnia A Brasileira jest klasycznym przykładem tego czasu, nastroju. Smużki zapachu brazylijskiej kawy prowadzą do wnętrza o elegancji i uroku tamtych lat.
Moje ostatnie pastel de nata zjadłam na lotnisku, czekając na samolot do Miami. Nie smakowało mi. Myślę, że to była kwestia mojego nastawienia. To pierwsze ciastko było zapowiedzią mojej przygody z Lizboną. Te jedzone w czasie kilku dni pobytu miały oprócz właściwych im i wyznaczonych tajemnicą przepisu walorów jeszcze jeden, niepowtarzalny: były uosobieniem tego miasta. To pożegnalne miało w sobie goryczkę rozstania…
Przecież po to podróżujemy. Żeby smakować na miejscu. Żeby doświadczać wszystkimi zmysłami. Żeby potem pamiętać.
Z mojej lizbońskiej przygody mam jeden zasadniczy wniosek: otóż nawet jedząc przeciętnie trzy pastéis de nata dziennie nie ma szans na przytycie!
Pod jednym warunkiem: trzeba przechodzić kilkanaście kilometrów dziennie po pagórkach lizbońskich ulic!