
https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/
https://www.youtube.com/channel/UCuixFLRvCpieaardRn4UEPg/
Helen nie musiała mnie prosić, żebym z nią pojechała. Wiedziałam, że ma wyznaczone szczepienie. Wiedziałam, bo ja i Cyntia siedziałyśmy dwa wieczory nad laptopami i telefonami, żeby Helen zarejestrować. Helen nie jest technologicznie zaawansowana, tak mówi, dodając, że „grubo po osiemdziesiątce” i po lekkim wylewie, to przychodzi trudniej.
Udało mi się późnym wieczorem. Jackson Health. Miami. 7:10 rano. O której musiałabym po Helen wyjechać? Zawahałam się przez ułamek sekundy, zanim kliknęłam potwierdzenie, ale…, ale już nie było co klikać. Ktoś inny był szybszy.
Więc następnego wieczoru przywarłam fizycznie do wirtualnej strony i odświeżałam ją co pół godziny. Nic. Koło dziesiątej postanowiłam zajrzeć jeszcze raz. Ostatni. I sukces!
„Jutro 8:30 rano”, napisałam Helen SMS-a. Chyba dosłownie siedziała na telefonie, bo od razu odpisała: „o której mam wyjechać, bo nie śmiem pytać czy byś mnie zawiozła?”.
Pojechałyśmy razem. Ruch o siódmej rano w kierunku Miami to jest osobne opowiadanie, a nasze miejsce docelowe oddalone było o prawie sto kilometrów.
W czasie drogi Helen pilnie śledziła naszą marszrutę na ekranie.
„Chyba tu zjeżdżamy, exit 3A”, powiedziała w pewnym momencie w środku jakiegoś długiego zdania. Mówiła tylko pięknie podrzędnie złożonymi zdaniami. Takie przyzwyczajenie kogoś, kto zawodowo zajmował się historią angielskojęzycznej literatury. Lubię jej słuchać, działa na mnie kojąco.
Po kilku minutach zatrzymałyśmy przed Christine E. Lynn Rehabilitation Center. Młoda kobieta w jaskrawo żółtej kamizelce wskazała, gdzie mamy zaparkować.
Stanęłyśmy w pozornie niezorganizowanej, wężowatej kolejce. Jedna z porządkowych, która, wydając krótkie, prawie szorstkie polecenia utrzymywała wąż w ciągłym pełzającym do przodu ruchu, a jednocześnie żonglowała żelem odkażającym i spoglądała na nasze florydzkie prawa jazdy oraz potwierdzenie w telefonie, że mamy spotkanie ze szczepionką dziś i tu, zwróciła się do nas po hiszpańsku, żebyśmy się od siebie odsunęły, chyba że jesteśmy rodziną. Helen stanowczo kiwnęła głową. „Cousins” powiedziała. Przeszło.
Pomyślałam, że sama wstępna procedura, zwłaszcza, że pilnowanie porządku odbywało się według mnie w trochę zawirowany sposób, zajmie sporo czasu.
A tu po dziesięciu minutach byłyśmy w środku. Helen została zarejestrowana. Pomogłam jej przejść do następnego stanowiska. Pomogłam duchowo, bo szła pewnie, wyprostowana jak struna. Jak na spotkanie z przygodą!
W chwilę potem Bryan, strażak z Miami, poinformował Helen o możliwości skutków ubocznych, zademonstrował, jak ruszać ramieniem, żeby zmniejszyć ból mięśnia po szczepieniu. Pokazał też flakonik ze szczepionką i zwrócił uwagę Helen na długą igłę. To szczepionka Pfizera, powiedział, igła musi wejść głęboko i pod kątem prostym. Helen siedziała zasłuchana. Potem spytał: „jesteś gotowa?”, ujął jej szczupłe ramię i…I to było wszystko!
No i przeszłyśmy do poczekalni. Helen ma alergie, więc miałyśmy przed sobą całe 30 minut!
Przy wejściu stała młoda uśmiechnięta dziewczyna.
– Zapraszamy do naszego salonu dla wybranych, do salonu dla VIP. Wszyscy tu jesteście VIP. Jesteście po pierwszym szczepieniu! Spójrzcie przed siebie, tu wskazała na przeszkloną ścianę wychodzącą na ścianę sąsiedniego budynku, – To kompleks klasy luksusowej, z widokiem na ocean. Jeśli go nie widzicie, to proszę, użyjcie trochę wyobraźni. Korzystajcie z pogody. Jest piękna sucha, słoneczna południowo florydzka zima. Wystawiamy się do słońca!
Wywołała uśmiech na wielu twarzach, na mojej i Helen na pewno.
Co będę robić przez całe pół godziny! Naokoło maseczki pogrążone w błękitnych ekranach.
Nie, postanowiłam, nie zrobię tego co reszta. Nie ruszę telefonu! Co prawda dopraszał się już mojej uwagi wydając różne dźwięki w zależności od wiadomości, które przychodziły. Trochę jak moja mała sunia, kiedy domaga się zabawy. Ale nie, wszystko może poczekać. No, przynajmniej może poczekać te 30 minut. W końcu jestem w VIP Lounge, w salonie z widokiem może nie na ocean, ale na ludzi!
Właśnie weszła para wysokich, smukłych starszych państwa. Ubrani od stóp do prawie głów całkowicie na biało. Ale kapelusze z wielkim rondem, trochę jak na safari i podwójne maseczki czarne. Szli godnie, powoli, takim posuwistym, prawie polonezowym krokiem. Ale nie, przypominali raczej wielkie bociany żyjące na podmokłych terenach. To one mają ciemne głowy i szyje, a białą resztę ciała. Widziałam je kilka dni temu w ptasim rezerwacie. Nazywają się, „wood storks” z powodu swoich upodobań do kolonizowania koron drzew. Po polsku to brzmi bardziej niesamowicie: „dławigady amerykańskie”. Nie, nie pasuje do tej miłej pary!
Młoda dziewczyna, studentka medycyny na Uniwersytecie w Miami – miała odpowiednią plakietkę przypiętą do klapy niebieskiego lekarskiego fartucha – pokazała im miejsca.
Biała para bocianów usiadła. Nie wyjęli telefonów. No proszę, nie tylko ja.
Pan w bardzo powyciąganych, kiedyś pewno jasno beżowych szortach marki Nike, w koszulce też marki Nike i równie porozciąganej jak spodenki, zaczął zagadywać jedną ze studentek. Podszedł bardzo blisko, ona się cofnęła. Z uśmiechem w oczach, ale stanowczo. Po krótkich negocjacjach, weszła za parawan na tyłach pomieszczenia i za chwilę przyniosła panu Nike jakieś opakowanie ciasteczek. Nie, cztery małe opakowania, widziałam wyraźnie! On podziękował i żwawym kroczkiem podszedł do kobiety zagłębionej w swoim telefonie, która tylko wyciągnęła rękę. Ciasteczka wylądowały w przepastnej torbie z imitacji krokodyla. „Powiedziałem jej, że mam cukrzycę”, rzucił w kierunku kobiety, ale chyba raczej torby, bo kobieta nie zareagowała.
Jakieś hobby, czy raczej natręctwo, pomyślałam?
Wyciągnęłam wygodnie nogi. Było mi ciekawie. Obserwowałam, chłonęłam, może wręcz podglądałam? Brakowało mi tylko małego kawiarnianego stoliczka, na którym stałby pękaty dzbanek z mocną, gorącą, czarną herbatą…
Zaczęłam teraz studiować wzory maseczek, a była tego wielka różnorodność. Zatrzymałam wzrok na czarnej w haftowane pąsowe róże, rozmawiającej z odzwierciedleniem twarzy clowna, o czerwonym nosie…Swoją drogą jak to prać?
Jedna z wolontariuszek ogłosiła: 9:30. Ogłaszała czas co pięć minut, ale 9:30, to była nasza godzina. Koniec szczepionkowej kwarantanny dla Helen. Koniec obserwowania. Koniec podglądania.
– Nie nudziłaś się, spytała Helen, kiedy siedziałyśmy już w samochodzie i odjechałyśmy od wielkiego konglomeratu Jackson Health o jakieś dwie przecznice.
– Nie, obserwowałam, czułam się trochę jak w jakiejś kawiarence gdzieś na południu Włoch, Hiszpanii, Francji. Było ciekawie. Ooo, co też ja zrobiłam, Helen, właśnie przejechałam zjazd na międzystanową, muszę skręcić, żeby zawrócić!
Wjechałyśmy w wąską uliczkę, w zupełnie inny świat, w stare Miami lat pięćdziesiątych. Może te niskie domki wyglądały wtedy lepiej, teraz bezwzględnie były nieco zaniedbane. Albo były na wielkim luzie. Wzdłuż chodnika samochody. Gęściutko. Trochę jak w niektórych częściach Manhattanu, kiedy postawić może się i uda, ale żeby wyjechać musisz stuknąć zderzak samochodu z przodu i z tyłu. Trzeba po prostu mentalnie na to przyzwolić i się z tym pogodzić.
Zbliżałam się do skrzyżowania, kiedy Helen wskazała palcem na róg chodnika.
Czarny kogut, którego pióra lśniły w słońcu burgundem, kasztanowym brązem i cynobrem, zdecydował się przeprowadzić swoje stadko. Stanęłam. Gdaczące kury i podfruwający, pewno dla większej fantazji kogut, przeszły na drugą stronę.
Jesteśmy na Key West, pomyślałam. Tam kury i koguty są częścią akceptowanego krajobrazu i wręcz symbolem miasta…Ta uliczka zaczynała mi się podobać!
O dwa skrzyżowania za stadem kur nowoczesne szpitale, ośrodki rehabilitacji, specjalistyczne oddziały kliniczne w wielkich przestronnych budynkach. Trochę na wschód, naprawdę niedaleko, porażająca nowoczesnością i śmiałością architektura Down Town i zjazd na Mac Arthur Causeway przerzuconej przez nieziemsko migotliwą zatokę do South Beach.
A tu świat Miami sprzed lat. Styl życia luźny. Spoko!
Już miałam skręcić na prawo, kiedy przez przecznicę, z cichym pojękiwaniem i poskrzypywaniem, powolutku przetoczyła się niewielka ciężarówka. Była z lewej strony. Skrzyżowanie równorzędne. Styl życia luźny! Pojechałam za nią. Klapa z tyłu kolebała się, niby na łańcuchu, ale zachowałam dystans. I dobrze, bo ciężarówka stanęła nagle i stanowczo, a świateł stopu nie miała. Wysiadł z niej mężczyzna. Zbliżył się do krawężnika, przecisnął między samochodami i zaczął powoli, staranniej niż to było konieczne, przenosić czarne worki przed samochody, a potem wrzucać je takim lekkim, ale niespiesznym ruchem na ciężarówkę. Uśmiechnął się do nas, machnął ręką. Luz. Spoko!
Dopiero teraz zauważyłam napis na klapie: „Basura”. Śmieci. Po hiszpańsku. To język tu dominujący. Jesteśmy w Miami.
– Takie swoiste, lokalne uzdrowisko, właściwie może i „VIP Lounge”, według formuły tej dziewczyny z poczekalni, powiedziała Helen. – Wszystko jest kwestią wyobraźni i jak się w danym miejscu czujesz! Zobacz jaki tu spokój, jaka równowaga! Brak pośpiechu!
Za moment wyjechałam z tej enklawy luzu i włączyłam się do ruchu, do wielkiej cywilizacji pędu i szybkości.
W drodze powrotnej Helen półdrzemała.
A ja myślałam o tym, jak kreujemy własną rzeczywistość. Przecież jest ona tylko tym co dopuszczamy jako realność, tym, co dla nas nią jest. To tworzy nasz świat wokół i nas w nim.
Nasza własna „VIP Lounge”, niezależnie od tego, gdzie jesteśmy i co robimy sami oraz robią inni, jest w zasięgu naszej ręki, zależy tylko od nas.
I od naszej wyobraźni!