To nie będzie zbyt dobrze świadczyło o moim wychowaniu, ale nie pojechałabym pewnie z moimi znajomymi do ich prowansalskiego domu pod Arles, gdyby to nie była transakcja wiązana!
Mieliśmy po drodze zwiedzić Montmajour.
Inaczej miałabym ogromny problem: musiałabym się wykręcić od tego wieczoru, żeby zostać jeszcze jeden dzień w Arles, żeby błądzić po uliczkach i wsłuchiwać się w ballady Georges’a Brassensa.
Prowansalski mas moich znajomych to rozległy dom. Samo słowo mas oznacza w oksytańskim domostwo, często obejście, i pochodzi z łacińskiego „mansus”, co jest też źródłosłowem francuskiego „maison”, i dalekim krewnym angielskiego „mansion”.
Mas, to obecnie wilegiatura, miejsce na wypoczynek, często druga rezydencja mieszkańców miast. Historia tych budowli to historia farm. Choć wyglądają czarująco, kojarzą się z lazurowym niebem, zapachem lawendy, winem i wakacjami, mają wszelkie cechy solidności, osadzenia w ciężkiej pracy ludzi roli, w ich poczuciu gospodarności, zaradności i zapobiegliwości. Stawiane były z miejscowego budulca, oszczędnie i przezornie z tego co było dostępne. Wielkością i brakiem jakiegokolwiek luksusu, różniły się od „bastides”, dworów, gdybyśmy mieli nadać im jakiś odnośnik z naszej sfery kulturowej. Od siedzib zamożnych właścicieli ziemskich, właścicieli wielkich winnic.
Klasyczny mas zwrócony jest na południe, a północna ściana pozbawiona jest okien, tak żeby mistral, nadchodzący z północy nie wdzierał się huraganowymi porywami, piaskiem, kurzem, świstem smagającego ostro ludzi, zwierzęta i rośliny, wietrzyska. Okna tych domów są niewielkie, zaopatrzone w grube, szczelne okiennice, co pozwala latem zamknąć chłód wewnątrz.
Mas moich znajomych pochodzi z XVIII wieku. Kiedyś był dużym samowystarczalnym gospodarstwem. Teraz na tarasie stoją dobrane stylem meble autorstwa lokalnych rzemieślników, a warzywniak przejął na siebie rolę wykładni zmian klimatycznych: obsadzony jest roślinami z garrigue, półdzikich wzgórz, roślinami zdolnymi przeżyć każdy wiatr i każdą suszę. Wieczorem zapach lawendy, jałowca, tymianku, rozmarynu i szałwii zniewala. To wtedy warto usiąść na wyplatanych, trzcinowych fotelach, otworzyć butelkę czerwonego wina z doliny Rodanu, wina, którego bukiet określa się często zapachami dzikiej roślinności, albo jednym słowem: garrigue. Czasem przeważa w nim lawenda, czasem inne zioło, ale to określenie rozumie każdy, kto szedł ścieżkami między ograniczonymi kamiennymi ogrodzeniami polami, wzgórzami, gdzie rosną oliwki, ale i wszelkiego rodzaju drobne krzewy i drzewa o skórzastych szarozielonych liściach…
Zanim wjechaliśmy na Drogę Akweduktu, rzymskiego akweduktu, którego pozostałości, wraz z ruinami rzymskich młynów widać z daleka, zanim dotarliśmy wczesnym popołudniem do domu wśród winnic, pojechaliśmy, zgodnie z daną mi obietnicą, do Montmajour.
Montmajour – „wielka góra”. Ufortyfikowany klasztor benedyktyński z X wieku i rozbudowywany po wiek XVIII. Pięć kilometrów od Arles.
Monolit murów stawianych, stopniowo, wiekami, w nadludzkim wysiłku, na litej skale. Murów co widziały wszystko i górowały nad okolicą, przez wieki niedostępne, otoczone wodą, mokradłami, trzęsawiskami. Rodan płynie teraz o kilka kilometrów dalej.
Kiedy zeszłam po stromych schodkach w głąb pustelni z XI wieku, z kaplicą św. Piotra, ogarnął mnie ten chłód, chłód nie tylko skały, ale i wieków, przemijania, wieczności i skromnej obecności człowieka. Zamknęłam oczy. Długa chwila oderwania…przerwana krokami niemieckich turystów, którzy w pełnym szacunku skupieniu podziwiali to co ja.
Weszłam na górę. Wykute w litej skale groby mnichów. Puste miejsca po życiu i śmierci. Trzeba przejść przez tę przestrzeń, trzeba ostrożnie stąpać między tymi niszami przeszłości, żeby iść dalej. Nie można ich ominąć. Mementa. Podłużne kształty. Powstawały od XI do XIV wieku.
Miałam ogromną ochotę, ogromną ochotę…
Rozejrzałam się wokół. Moi znajomi poszli dalej. Byłam sama. Turystów tylko niewielu tego wczesnego ranka. Słońce prześlizgiwało się po gładkiej skale, po chropowatościach pokrytych maleńkimi, kurczowo trzymającymi się kamieni kępkami szarego mchu.
Położyłam się. Tego właśnie chciałam. Położyłam się w jednym z tych wyżłobień. Ledwie się zmieściłam. Przesiane złoto słońca padało na twarz…Leżałam tak chwilę, w tej wieczności, w tej nieskończonej ciągłości, w tych wiekach ludzkiej obecności…
Moje duchowe rozważania przerwało zimno, które przeniknęło szybko przez lekką kurtkę, i cień, który poczułam na twarzy. Koło mnie stał kilkuletni chłopiec. „Wygodnie ci było”, zapytał. „Nie, ale chciałam zobaczyć, jak to jest”. „Doskonale to rozumiem”, powiedział, tak jakoś dorośle, dojrzale, pokiwał głową. „Mama mi nie pozwoliła”. Wskazał w kierunku kobiety, która na niego cierpliwie czekała i machnęła do mnie przyjaźnie ręką.
Montmajour miało swoje wzloty i upadki. Pierwsze wieki istnienia opactwa przyniosły władzę. Władzę nad okolicą, władzę opierającą się na hojnych donacjach, władzę wspieraną przez możnych Prowansji. W krypcie pod kościołem leżą, od XI wieku diukowie, markizowie, hrabiowie, władcy tego regionu.
Bywało, że opaci wchodzili w spory o wpływy z miastem, z Arles, ale nie była to nigdy zbyt zażarta rywalizacja, bo opactwo potrzebowało siły roboczej, wyrobów miejscowych rzemieślników. A więc żyto w pragmatycznej, przynoszącej obu stronom korzyści, zgodzie.
Dopiero czternasty wiek, napady band najemników, którzy plądrowali okolice z powodu braku „pracy”, czyli wojny, zrujnowały Montmajour, spowodowały powolny upadek jego wpływów i wielkości.
Szłam czworobocznym krużgankiem wokół klasztoru i wypatrywałam zwieńczeń kolumn, płaskorzeźb na których pozostały nikłe ślady koloru. Średniowiecze lubowało się w pysznych barwach, w wymyślnym ich doborze. Jakże ta wystawność kontrastowała z pokorą, z prostymi habitami benedyktyńskich mnichów. Może przypominały im o doczesności, która za mury klasztorne nie sięgała.
O tych kolorach myślałam, czy raczej o tym, jak różnie widzielibyśmy Średniowiecze, gdyby się one ostały, kiedy wczesnym wieczorem usiedliśmy na tarasie. Mistral się wzmagał, rysował białe pióropusze na ciemniejącym niebie. Na razie tylko szperał wśród drzew, trącał od niechcenia krzewy i niewysokie drzewa okalające dom. Bawił się. Siedzieliśmy od południowej strony, co sprawiało, że nie był w stanie nam na razie zbytnio dokuczyć. Piliśmy czerwone wino o typowym dla doliny Rodanu składzie: grenache, syrah i mourvèdre. Pachniało ziołami, pachniało jak dzikie wzgórza, pachniało garrigue. Zdecydowanie czułam w nim rozmaryn i pędy sosny. A może to był wiatr, który „donosił” nam zapach znad dzikich wzgórz porośniętych kosodrzewiną, a może i znad wielkiej góry, znad Montmajour…