Spojrzałam na pusty koszyk. W czasach przedpandemicznych, miał swoje przeznaczenie. Miał swoją misję do spełnienia. Miał oduczyć, odzwyczaić, pomóc pozbyć się natręctwa, nałogu.
Ten koszyczek narobił najpierw wiele zamieszania wśród moich koleżanek i wywoływał niejednokrotnie, ostre reakcje.
Wpadłam na ten koszyczkowy pomysł, ponieważ w czasie naszych spotkań u mnie, w moim domu, nie miałam ochoty patrzeć, jak w trakcie najzagorzalszej dyskusji, świetnie i lekko toczącej się rozmowy, wymiany zdań na tematy kulinarne, a zwłaszcza różnorakich gustów i guścików dotyczących win i innych wzmagających dobry humor napitków, któraś z moich zaproszonych nagle pochyla się z największą troską i zaangażowaniem nad rozświetlonym ekranem telefonu czy tabletu!
Nie, nie chciałam tego u siebie widzieć. To przypominało mi sceny z restauracji, z wyjść rodzinnych, kiedy tata i mama i dzieci siedzą razem przy stole, rodzinnie, zgodnie, ale niemo. Uśmiechają się nie do siebie, ale do ekranów telefonów i w jakimś roztargnieniu, z wyrazem nieobecności na twarzy odpowiadają na rzucane dla zachowania pozoru rodzinnej konwersacji, pytania,
Chciałam, żeby na spotkaniach w moim domu wszystkie moje przyjaciółki, znajome, koleżanki były obecne. Nie tylko fizycznie.
Dlatego zarządziłam „prawo koszyczka”.
Stałam z moim koszykiem w rękach przy wejściu i zbierałam do niego telefony.
Po raz pierwszy napotkałam na niezwykły opór – „co ty?”, „no wiesz!” „żartujesz chyba!”
Nie, nie żartowałam. Byłam bardzo poważna: telefon do koszyczka. Wyłączony!
„Dziewczyny, powiedziałam wtedy ten pierwszy koszyczkowy raz, co tak naprawdę nie może poczekać tej godziny czy dwóch? Co dzieje się takiego w naszym świecie i w waszym, czego nie możecie na ten czas, nasz wspólny czas, odłożyć? Jeśli wymienicie mi coś tak istotnego jak zbawienie świata przed tym, co mu i tak grozi, nawet jeśli będziecie siedziały z nosami w telefonach non stop, dwadzieścia cztery godziny na dobę, to proszę bardzo! Jeśli zaprowadzicie w ten sposób pokój na ziemi i powszechną szczęśliwość wśród wielkich i maluczkich, zgadzam się, ale w każdym innym przypadku…”
Przyznaję, że to może nie było zbyt demokratyczne z mojej strony i Marianne zarzuciła mi wprowadzenie domowego autorytaryzmu, wręcz dyktatury, na co odpowiedziałam, żeby się cieszyła, że to nie dyktatura proletariatu, a tylko moja, bo coś na temat tamtej wiem. Osobiście i to trochę inaczej wygląda!
„Co oglądacie w tych swoich telefonach, kiedy siedzimy razem, jest nam milo, uroczo i nawet jeśli trochę zbyt ostro nam się dyskutuje, to wprowadzamy się w ten sposób w stan intelektualnego podniecenia. Nie podrygamy na widok posta, który ktoś przesłał setkom osób i to już kilka miesięcy temu. Krążą potem takie posty, przybijają do naszych ekranów jak martwa fala…Albo migają wam reklamy, kusząc, żebyście kliknęły! A to pieniądze dla wielkich Internetu, nie dla was. Wy jesteście narzędziem!”.
To prawda, że jakiejś epidemii, przepraszam, plagi, przepraszam, wielkiego problemu z używaniem komórek w czasie naszych spotkań nie było, niemniej takie natręctwo sprawdzania co tam telefon przesłał, zdarzało się większości z nas. Mnie też.
Ta niemożność rozstania się z płaskim prostopadłościanem przyciągającym nasze zmysły, ma swoją nazwę: NoMoPhobia. No Mobile Phone Phobia! MUSIMY mieć telefon pod ręką. W każdej sytuacji. Tak nas wytresował, tak nas nauczył i tak nas uzależnił, żebyśmy się bez niego nie chcieli obejść.
Pamiętam taki lunch, kiedy wszystkie rzuciłyśmy się szukać telefonu Carole, bo stwierdziła, że gdzieś tu, a to był dom Cristiny, go zostawiła, a czeka na ważną wiadomość. „Może twój pies go gdzieś wyniósł?”, spytała.
Crissy tylko zmrużyła oczy. „Chyba żartujesz, on ma cały koszyk zabawek, nie potrzebuje twojego telefonu”, powiedziała oburzona.
Nie było sensu dzwonić na telefon Carole, bo była na tyle miła, że wyłączyła dźwięk, ale nie spuszczała ze swojego iPhona oka!
„Czy nie poszłaś z nim do łazienki, Carole, wszędzie go ze sobą nosiłaś, nawet kiedy pomagałaś w kuchni!”. Marianne jadła krewetkę za krewetką, bo to jej ulubiona potrawa i nie zdawała sobie sprawy z konsekwencji swojej pozornie nic nie znaczącej uwagi.
„Dziewczyny, ja go albo upiekłam, bo podgrzewałam swoje danie, może niechcący…” i Carole już była w kuchni.
„Utopiłaś w klozecie, to się zdarza nawet inteligentnym ludziom!”. To Pat, która jest dość dosłowna. „Ale, dorzuciła, chyba nie. Masz! Jest”. Wyciągnęła rękę a w dłoni trzymała przyczynę potarganych nerwów Carole – jej iPhone. Najnowszej generacji. Prezent od Scotta, jej partnera.
„Nie ma za co”, ciągnęła Pat, bo Carole rzuciła się na swój telefon, jakby odnalazła po długich poszukiwaniach zaginione dziecko w supermarkecie! „Zapomniałaś mi podziękować. Drobiazg. Chcesz wiedzieć, gdzie był?”.
„Jasne”, powiedziała Carole w roztargnieniu, bo sprawdzała wiadomości.
„W szparze między poduszkami kanapy, Carole. Siedziałyśmy tu obie. Na tej kanapie. Po prostu się ześlizgnął, kiedy przez ułamek sekundy na niego nie patrzyłaś! I gdyby nie zaczął wibrować, bo jednak spróbowałam zadzwonić, choć mówiłaś, że go wyłączyłaś…”
Carole nie słuchała, nie patrzyła, nie widziała. Była pochłonięta swoim telefonem, a raczej tym, czym ją w tej chwili karmił…
Po chwili odetchnęła. „Jest. Wszystko w porządku!”. Ten okrzyk i westchnienie ulgi nie tyczyło iPhone’a, prezentu, wyrazu miłości i przywiązania Scotta, ale oczekiwanej wiadomości, która szczęśliwie nadeszła…
To wtedy postanowiłam, że u mnie tego nie będzie! To wtedy zdjęłam z półki mały wiklinowy koszyk, który miał temu zapobiec. Czy drogi iPhone czy mniej drogi android, czy staroć z klapką, wszystkie na znak równości i braterstwa leżały teraz w czasie spotkań u mnie, cierpliwie wyczekując na swoje panie, w koszyku.
Taki swoisty cyfrowy detoks. Chwilowy.
Prawo koszyczka się przyjęło. Może moje koleżanki nie tyle się ze mną zgodziły, że nie ma co się uzależniać od dźwięków wydawanych przez kawałek bezprzewodowej techniki, który stale ściskamy w ręku, ale przyjęły ten mój pomysł jako pretekst, żeby się od natręctwa choć trochę uwolnić.
A ta ważna wiadomość, która sprawiła, że wszystkie zaczęłyśmy szukać iPhone’a Carole?
„Your package has arrived.”
Co oznaczało dwie rzeczy. Po pierwsze świat w wyniku tej wiadomości się nie zmienił, pozostał tak samo nieprzewidywalny jak przedtem. A po drugie, że kolekcja butów Carole powiększyła się o parę kupionych za niezwykle niską cenę, wspaniałych, czerwonych, lakierowanych szpilek Bardzo Modnej Firmy. Potrzebnych natychmiast, tego wieczoru, na wielkie rocznicowe wyjście ze Scottem!
Mój koszyczek do cyfrowego detoksu jest teraz pusty. Czeka na czas naszych wesołych, gwarnych spotkań, kiedy nie było, gdzie usiąść, tak nas było gęsto!
A ja ograniczam dostęp mojego Samsunga do mnie. O, właśnie zamigotał i odezwał się dźwiękiem oznaczającym nadejście wiadomości w Messengerze. Ale ja chcę skończyć to opowiadanie, więc nawet nie patrzę w jego stronę!
Z drugiej strony, jeśli to jest…, jeśli to nie może poczekać, jeśli jest pilne?
Tylko zerknę…