Przyzwyczaiłam się do tego widoku. Miłego widoku, do którego zawsze się uśmiecham. Ale też wprawia mnie on w pewien nastrój zamyślenia, życiowych dywagacji.
Na plaży albo na drewnianym tarasie zawieszonym nad wapiennymi skałami zanurzającymi się w ocean, pojawia się dekoracja. Symboliczna, prosta, wywołująca dość emocjonalne skojarzenia.
Łuk drapowany w fałdy pastelowego tiulu z powpinanymi weń różami albo dwie białe kolumny połączone zwiewną tkaniną. To wszystko odcina się od pogodnego nieba, powiewa w oceanicznej bryzie, co przydaje widokowi aspektu nieogarnionego romantyzmu.
Kobiety, zwłaszcza kobiety, zwalniają kroku albo się zatrzymują. Czasem prawie słychać westchnienie albo ręka unosi się ku sercu. Sama to robię!
Bo to będzie ślub! Ślub na plaży. Bajka w subtropikalnych ramkach. Właściwie zakończenie każdej przyzwoitej bajki. Bo potem powinno nastąpić to słynne, enigmatyczne: „żyli długo i szczęśliwie”. Jako dziecko pytałam co dalej „tak na prawdę”! A co jak się pokłócą albo, jak ciocia Agatka, rozejdą się? A moja mama cierpliwie i niezmiennie odpowiadała na to: „Aniu, to bajka, bajka musi mieć dobre zakończenie”. Akcent był na „musi”.
Karen, która wraz ze swoim partnerem organizuje śluby na plaży, twierdzi, że jest ich dużo więcej niż przed pandemią. Co nie znaczy, że biznes idzie świetnie, bo sama ceremonia zawarcia małżeństwa trwa krótko, a uczestników można policzyć na palcach jednej ręki. No i na ogół nie ma potem już nic. To wszystko. Żadnego szampana na kilkadziesiąt osób, żadnych tańców i szaleństw pod gołym niebem. Żadnych stołów pełnych jedzenia.
Rankiem zatrzymałam się przy łuku w różowych różach. Podziwiałam zręczność z jaką Karen upinała, upiększała wszystko naokoło: krzaki, palmy, krzesełka (trzy), i nawet mikrofon, żeby nadać temu i tak bajkowemu miejscu, charakter świąteczny, niezwykły, unikalny. Taki klimat tylko dla nich, dla tych dwojga, na tych kilka wyjątkowych chwil.
Podeszła do mnie.
-Wiesz, czasem mam wyrzuty sumienia.
Musiałam mieć w oczach ogromne znaki zapytania, bo roześmiała się.
– No nie patrz tak! Powiesz mi, że z tego żyję, więc powinnam patrzeć pragmatycznie. To powtarza mi ciągle Kevin, mój partner. Zrobiła szybki ruch ręką, ręką, w której trzymała pęk różowych róż. Papierowych. Z daleka wyglądają dużo lepiej, pomyślałam. Ale przynajmniej nie plastik!
Tego dnia miała trzy śluby. Praktycznie pracowała teraz sama, zatrudniała tylko jedną osobę i to na godziny. Wiadomo pandemia, niepewne czasy.
Więc pierwszy to miały być różowe róże, najłatwiejszy i najprostszy, ale też najtańszy zestaw usług, potem kompletna zmiana, wszystko na biało, płóciennie, naturalnie, więc boso, bezpośrednio na piasku. Wielkie konchy, te zwinięte do środka muszle jako dekoracja. I mnóstwo żywych kwiatów. I cekiny. Ekologiczne. Cokolwiek to znaczy. Nie chciałam zadawać zbędnych pytań. Po co wszystkiego dociekać?
A potem, już o szarej godzinie, miało być elegancko. Ona w białej koronce a on w smokingu. Szampan i rozstawione monitory. Bo ceremonia będzie transmitowana na żywo w Kanadzie i tu w Stanach, i to w kilku miejscach. No i ta techniczna strona na skraju plaży, to był przedmiot troski i niepokoju nie tylko Karen, ale i jej partnera, jako że on był od techniki. Wybrano godzinę głębokiego odpływu, małe drewniane podium miało uchronić obuwie Młodych i udzielającej ślubu, licencjonowanej oficjantce, ale w prognozie pojawił się nagle silniejszy wiatr ze wschodu, od oceanu. Może zacząć bryzgać, chlapać. Piasek będzie się wciskać wszędzie…
Dalej nie bardzo rozumiałam jednak, dlaczego Karen ma wyrzuty sumienia!
-Widzisz, ten różowy ślub…. To nie jest para młodych ludzi, wcale nie, są dojrzali, ale niedojrzali, rozumiesz? Skaczą, moim zdaniem w coś bez żadnego głębszego przemyślenia. Chcą bajki w czasach niepokoju, i to w miarę taniej, bo to są tanie śluby, tu na plaży. To natura, ocean, powinien pobierać dodatkowe opłaty! No więc tych dwoje. Ona się stale obraża, on ustępuje. Wczoraj zatrzasnęła się w łazience. Bo on się na coś nie zgodził. Rozmawialiśmy w Zoomie. Wiesz, najchętniej powiedziałabym im, zastanówcie się…, ale ja z tego żyję. Kevin, roześmiała się, Kevin twierdzi, że powinniśmy mieć drugi biznes. Agencję rozwodową! Rozwód na florydzkiej plaży!
No tak, pomyślałam, może i w tej chwili śluby cieszą się dużym powodzeniem, ale jest też więcej spraw rozwodowych. A przyczyna w obu wypadkach ma wspólny mianownik: pandemię. Trudne czasy. Chęć bycia razem w trudnych czasach i niemożność utrzymania związku z powodu trudnych czasów.
Kochać. Na ogół chcemy stałego związku, szukamy, zwłaszcza przy pewnej dojrzałości emocjonalnej, relacji na długo. Tego chcemy.
Ale jesteśmy stworami konfliktowymi. Prawda? A kochać, akceptować nie siebie, a tę drugą osobę, jest trudno. Więc bycie razem to z założenia potencjalny konflikt. Nawet największa najprawdziwsza miłość i nie debatujmy nad definicją, wiedzie przez konflikty, przez głębokie żale, przez niezrozumienie i nieporozumienia, przez dramaty. Bo jesteśmy trudni, my ludzie. Nie ma ideałów. Osobiście nie znam. W każdym z nas jest coś chropowatego, może wynikającego ze złych doświadczenia, z przeszłości, z małych i wielkich rozczarowań. I z naszego własnego, jedynego w swoim rodzaju „ja”.
A teraz spotkaliśmy tę Jedyną Osobę.
I chcemy ją ulepszyć. Może wręcz ulepić na własną modłę. Dla jej dobra!
To najczęstszy powód niezgody, kłótni, eskalacji. Chcemy dopasować, przysposobić sobie tego kogoś. Uważamy, że mamy do tego prawo. Bo jest naszym partnerem i kochamy ją czy jego. A w ogóle nie zastanawiamy się tak bardzo nad tym, bo jeszcze do tego większość z nas uważa, że chce dobrze. I że ma rację!
To odnosi się i do innych rodzajów miłości, do oddania się nie tylko komuś, ale i czemuś. Bo jeśli przyjmiemy jakiś punkt widzenia, wyznawać będziemy jakieś poglądy, wierzyć w jakieś prawdy, a potem rozczarujemy się, to nasza reakcja będzie zawsze taka sama. Ucierpi nasze ego. I będziemy poszukiwać antidotum. A antidotum to często obrażenie się na to, co do niedawna uważaliśmy za święte. Odwrócenie się, zanegowanie. Bo przecież mieliśmy rację wybierając tę osobę, ten pogląd, tę prawdę, tę ideę. To nie my się nie sprawdziliśmy. To ta druga strona.
Kochać to trudna sprawa. Kochać to akceptować, nie przerabiać, nie narzucać, a przecież to nie jest możliwe. Ani w życiu prywatnym, ani publicznym. W sensie dosłownym i przenośnym.
Przyjmijmy siebie takimi jakimi jesteśmy. To nie twoja czy moja wina. To poniekąd wina wynikająca z faktu, że jesteśmy istotami. Ludzkimi. W naturze mamy trochę cech drapieżcy, to nasza historia. Lubimy mieć rację i wybielać siebie, pozytywnie uzasadniać swoje czyny. To nasza cywilizacja. Lubimy tworzyć bajkowe, niemożliwe scenariusze. To nasza wyobraźnia, to co jest unikalne w nas, ludzkich zwierzętach. Lubimy się w bajce zgubić, czasem przyjąć ją za rzeczywistość, uwierzyć w nią. To przyjemne. Nie lubimy się rozczarować. To nasze wielkie ego.
Życie w rodzinie, w kręgu bliskich, w kręgu znajomych, w społeczeństwie, wymaga miłości, otwartości w rozumieniu innych. Tych, którzy niekoniecznie podzielają nasze poglądy, naszą nieomylność, nasz sposób życia, nasze racje. I nie zawsze tylko z tego powodu nie są godni naszej uwagi, są gorsi od nas. Są głupsi!
Oczywiście można, jak ta Panna Młoda, o której opowiadała mi Karen, zatrzasnąć się w łazience, obrazić się i istnieć w swoim małym światku, gdzie jesteśmy najważniejsi, najbardziej kochani przez siebie, i całkowicie nieomylni, ale…
Ale kiedyś z łazienki trzeba będzie wyjść!