Wyjęłam egzemplarz “Le Monde”, który wpadł w szparę między fotelami. Nie zajrzałam do niego. Wolałam oglądać filmy. Jakieś! Takie pozwalające spędzić czas. Dopiero teraz zerknęłam na pierwszą stronę. Potem otworzyłam dział kultury.
– Pani mówi po francusku?
Odwróciłam się w kierunku fotela po mojej lewej stronie i przytaknęłam.
Samolot rozpoczął zniżanie ku lotnisku w Miami.
– Szkoda, że nie wiedziałem tego siedem godzin temu! Wszystko mogło się potoczyć inaczej! Usłyszałam zawód w głosie.
Szczupły mężczyzna siedział na miejscu przy oknie.
– Zmyliła mnie ta książka, którą pani położyła na stoliku. To język, którego nie rozpoznałem, a w angielskim nie poruszam się zbyt sprawnie, nie na tyle sprawnie, żeby rozpocząć ciekawą, niemęczącą żadnej ze stron rozmowę.
– To polski. Chciałam przeczytać w czasie lotu.
– Ale w końcu pani nie czytała tylko oglądała filmy. Miałam wrażenie, że gdyby był szczery, dodałby „głupie”. – A ja prawie swoją skończyłem, to długi lot.
Zerknęłam już wcześniej na tytuł jego książki i wyłowiłam jedną syntagmę: „fine bourbon”. Może według tego oceniłam mojego drobnego sąsiada ubranego bardzo tradycyjnie: flanelowa, miękka koszula z długimi rękawami w ciemnozieloną kratkę i idealnie dobrane kolorem do ciemniejszej zieleni kratki, sztruksowe spodnie. Będzie mu trochę gorąco w Miami. W październiku upał i wilgotność nie ustępują jeszcze uroczej suchej i słonecznej pogodzie zimy.
Może te dwa słowa: „fine burbon”, bo na pewno nie koszula w kratkę, przesądziły o tym, że nie miałam specjalnie ochoty zadzierzgiwać jakichś słownych więzi na te kilka godzin.
– Ta książka to taki pretekst, takie moje wejście w Stany. Oczywiście, może nie najlepiej pomyślane, bo lecę na Florydę, do córki, a nie do Kentucky! A to – puknął w okładkę – to takie oderwanie, może nie jakaś super lektura, na pewno nie lekarstwo dla duszy! Czy zwiedzała pani mój kraj – Szwajcarię? Czy tylko przelotem?
– Nie przelotem, raczej przejazdem. Wczoraj zwiedzałam Saint Gall, Sankt Gallen. Opactwo, bibliotekę…
Weszliśmy w drugą fazę podchodzenia nad lotnisko w Miami. Zaczęło trochę trząść, nie tak ostro, ale mój rozmówca przymknął oczy. Znak, żeby przestać rozmawiać, pomyślałam.
Do Saint Gall przyciągnęła mnie nie tylko potężna, imponująca wielkością i przepychem katedra, w samym centrum ogromnego kompleksu byłego benedyktyńskiego opactwa, ale i niezwykła biblioteka zawierająca bezcenne wolumeny sprzed tysiąclecia.
Przyciągnęła mnie historia irlandzkiego mnicha misjonarza, który wraz z dwunastoma innymi towarzyszył w VII wieku Kolumbanowi w długiej, cierpliwie pokonywanej, niebezpiecznej drodze z Irlandii, przez Brytanię do Francji Merowingów. Tam mieli nawracać. Ale nawracanie nie było najtrudniejszym zadaniem! Wielkie ego potężnej Brunhildy (pachnie Wagnerem, prawda?), władczyni Austrazji, która była za szlachetnym celem z jakim mnisi przybyli na jej ziemie, ale nie za tym, żeby uszczknęli choć trochę jej władzy, sprawiło, że nie spodobał jej się ani Kolumban, ani jego szybko rosnące wpływy w kręgach dworskich i kościelnych. Więc wydaliła mnichów ze swojego terytorium. Proste w wypadku jednowładztwa!
Powędrowali w kierunku obecnej Szwajcarii i po niepowodzeniach ewangelizacji, po ucieczkach przed nieprzekonanymi do ich misji, gdzieś tam drogi Gawła i Kolumbana się rozeszły.
Gaweł osiadł nad dzisiejszym jeziorem Konstancja, w miejscu, w którym w czasie marszu potknął się o korzenie. Uznał to za znak. I tu powstała jego pustelnia.
I tak to się zaczęło! Od skromnej pustelni, jej ubogiego mieszkańca i rosnącej rzeszy jego zwolenników. Miejsce obrosło legendą, która rozniosła się po wczesnośredniowiecznej Europie, po obszarze języków germańskich i łaciny. Miejsce kultu ściągało wiernych. Tych maluczkich, ale i tych wielkich, potężnych, wszechwładnych, a przecież jak wszyscy, w potrzebie duchowego wsparcia. Lekarstwa na rany duszy.
Saint Gall bogaciło się na tych wielkich. Obrastało w zamożność.
Katedra to twór rococo, wielkiego rococo. Wytwór bogactwa, które prawie nie pasuje do legendy osadzonej w skromnym początku. Ale przepychu typowego, kiedy ludzie przekraczają granice. Granice duchowego pierwowzoru, początku, który służył czemuś innemu, a potem zatracił sens w kumulacji dóbr.
Biblioteka opactwa wpisanego na listę dziedzictwa światowego UNESCO jest w tym samym stylu. Przechowywane są w niej manuskrypty cierpliwie kopiowane przez irlandzkich mnichów, kopie dzieł wielkich Greków i Rzymian, które dzięki temu przetrwały do naszych czasów. wolumeny z czasów karolińskiego renesansu Francji, z ósmego wieku…
Mój sąsiad otworzył oczy. Zniżaliśmy się nad migotliwe srebro zatoki. Niedługo wylądujemy. Odbiorę bagaż, a po godzinie wariackiego przepychania się wokół Miami, wydostanę się, gdzieś na wysokości Fort Lauderdale z piekielnego wieczornego ruchu i potem, już spokojniej, pomknę w kierunku mojego domu…
– No widzi pani. To właśnie miałem na myśli! Gdybym wiedział, że pani mówi po francusku, że pani zwiedzała moje miasto, wszystko mogłoby się ułożyć inaczej! Moglibyśmy porozmawiać o Saint Gall. O opactwie, o jego skarbach. Specjalizuję się w Średniowieczu. Jestem mediewistą…
– Kim? Prawie krzyknęłam, bo to przecież nie było możliwe! Przez tyle godzin obok mnie siedział miły szczupły mężczyzna o siwej krótkiej brodzie i szarych oczach, który mógłby mi opowiedzieć rzeczy niebywale, mnie fascynujące.
– Zajmuje się manuskryptami z biblioteki w Saint Gall…
Samolot ostro wypchnął kadłub do góry. A ja myślałam, że wyskoczę z pasów bezpieczeństwa!
Mój sąsiad złapał gwałtownie oddech i zamilkł.
– Tak, podjął po chwili, to moja pasja i mój zawód. Wydaje się nudne, prawda? Ale dla mnie pasjonujące. W dobie szaleństwa komunikowania się – im szybciej, im bardziej byle jak, tym lepiej, ja zajmuję się przeszłością. Przeszłością sprzed ponad tysiąca lat. Tyle mają najstarsze manuskrypty w naszej bibliotece. Ale przecież ta przeszłość wyjaśnia nam nas, nas jakimi teraz jesteśmy. Bez niej nas nie ma! Najazdy Madziarów i nie tylko, niszczyły budynki, niszczyły mnisie życie, ale ciężkie tomy zawierające przeszłość i ciągłość naszej kultury od czasów greckich chowano, wywożono, z poświęceniem i narażeniem życia. Żeby zachować przeszłość. Żeby jej strzec. Żeby nią inspirować pokolenie po pokoleniu.
Lądowaliśmy. Nawet nie zauważył, mówił z pasją, a ja pomyślałam, jak to niedobrze się czymś zasugerować. Jak niedobrze zaszufladkować sobie kogoś z powodu skojarzenia, może nawet nieuzasadnionego domniemania. „Fine burbon”, te dwa słowa, które wyłowiłam, kiedy rzuciłam okiem na książkę, którą wziął sobie do samolotu sprawiły, że nie chciałam sobie zadać trudu pokonania schematu. Mojego schematu.
A przecież obok mnie, romanistki, grzebiącej się dyletancko w wiekach średnich, siedział przez siedem godzin mediewista, zawodowiec sprawujący pieczę nad przeszłością zamkniętą w manuskryptach, inkunabułach i kodycylach.
Ale nie myśl, Czytelniku, że tak zupełnie przegapiłam okazję, którą los posadził koło mnie w samolocie z Zurychu do Miami. Chyba na tyle mnie już znasz!
Spotkamy się z miłym panem, mediewistą w Saint Gall, kiedy się tam następnym razem wybiorę. Rzecz została ustalona! Spotkamy się w bibliotece o rokokowych plafonach, intarsjowanych podłogach i szklanych gablotach w których drzemie tysiąc dwieście lat naszej kultury. Spotkamy się w bibliotece, nad której wejściem widnieje grecka inskrypcja: „Apteka dla duszy”