Jeśli ktoś mnie zna, choćby mniej więcej, no może trochę bardziej niż trochę, to wie, że na ogół nie mam odpowiedzi na pytanie typu: czy pamiętasz, kiedy i gdzie to było?
I jeżeli temu towarzyszy podsuwanie pod mój nos, a raczej oczy, ekranu telefonu z fotografią, to wiedząc, że może jestem przyczyną czyjegoś rozczarowania, zaburzam pewną zażyłość, odpowiadam: „nie, nie mam żadnego pojęcia, przykro mi!”.
Bo naprawdę mi przykro! Niemniej jakoś nie daję na ogół rady z tym odgadywaniem miejsca i czasu i dlatego moje zdjęcia są zorganizowane w Google Photos. Daty i miejsca. I tak mogę funkcjonować.
Kiedy jednak mój Dobry Znajomy palcem wskazał na ekranie swojego telefonu na zdjęcie, które przesłałam mu z Francji, w roku przedkowidowym, kiedy sporo podróżowałam po Europie, nie miałam momentu wahania:
„Camargue, to są koniki z Camargue”.
Mój Znajomy uniósł brwi, jakby powiedział „nie spodziewałem się tego, przecież cię trochę znam”, ale z jego ust nie wydobyło się żadne słowo, nawet żadna onomatopeja.
„Pozwolisz mi użyć tych koników? To znaczy twoich zdjęć, potrzebowałbym do…”
„Jechałam wtedy z Arles, na południe. Jechałam do Saintes-Maries-de la mer, do stolicy Camargue, żeby zobaczyć miejsce, gdzie co roku odbywa się wielki zjazd Romów, w czasie którego statua św. Sary niesiona jest z kościoła nad brzeg morza. A to zdjęcie zrobiłam dzięki kwaśnym jabłkom!”.
Nawet nie zdałam sobie sprawy, że mu przerwałam, ale mój znajomy znał mnie bardziej niż trochę, więc pozwolił mi opowiadać. Pozwolił mi na monolog o Camargue, o krępych konikach, o trzech Mariach i święcie Romów. Odkorował wino, nalał nam, ukroił sobie kawałek brie i usiadł wygodnie.
A więc, początkiem wszystkiego były kwaśne jabłka!
Wyjeżdżając z Arles stanęłam przy jakimś Auchan albo Leclerc, żeby kupić coś do jedzenia na drogę. Nie wiem czemu kupiłam też zielone, kwaśno i niedojrzale wyglądające jabłka. Chyba zafascynowało mnie, jak bardzo były bio i lokalne. Chyba.
Jadąc wzięłam jedno z torebki. Tak, umyłam je wszystkie przedtem, nie zapomniałam o tym!
Nadgryzłam ostrożnie, bardzo ostrożnie. Jakże byłam zaskoczona! Było pachnące, kruche, trochę przypominało kronselkę. Jak to pozory mylą! A do tego miałam tych jabłuszek całą torebkę. I były bio i lokalne!
Zatrzymałam się na jakimś zakręcie, gdzieś tak naprawdę w polu, już blisko mojego celu podroży.
Po drugiej stronie drogi, za ogrodzeniem, daleko ode mnie, stały dwa koniki. Jeden był biały, może raczej biało szary, a drugi maści kasztanowej. Wiedziałam, że to konie tutejsze. Miały pełne grzywy, krępe szyje, stosunkowo krótkie, mocno osadzone nogi. Tuman kurzu, który wzniecił samochód przede mną powoli opadał. Przeszłam na drugą stronę drogi i podeszłam do siatki.
Nie od razu wzbudziłam zainteresowanie. Trwało chwilę, zanim biała klacz mnie postrzegła i powoli ruszyła w moją stronę. Ciekawska, pomyślałam. Kasztan skubał trawę i omiatał zad długim, gęstym ogonem. Ignorował całą sytuację. Ale tylko do czasu.
Wyjęłam z kieszeni jabłuszko i pokazałam klaczy z daleka. Osiągnęłam tym niebywały efekt. Krótkie rżenie i wzmożony trucht. Już była przy płocie i wyciągała ostrożnie szyję. Podałam jej smakołyk na otwartej dłoni. Mniejsza szansa, że schwyci palec! Wzięła i odgalopowała kilka metrów.
To wtedy obudził się z letargu kasztan. Zrozumiał! On też chciał. Był bardziej płochliwy, zabrało mu kilka minut, żeby pokonać strach, ale odebrał nagrodę.
Koń z Camargue jest jedną ze starszych ras. Przynależy do tego krajobrazu, do błot, podmokłych terenów, mokradeł. Jest wytrzymały, przyzwyczajony do przebywania w tym klimacie. W zasadzie żyje na półdziko, w ograniczonym kontakcie z człowiekiem. Jest biały, szarawy. Ciemna skóra i biała sierść dają taki efekt niedopranej bieli. Ale źrebaki tej rasy mają umaszczenie kasztanowe, czasem kare. Jaśnieją z wiekiem. Stąd wiedziałam, że ten płochliwszy jest młodszy, mniej obyty nie tylko z ludźmi, ale i z życiem w ogóle.
Mimo niewielkiego wzrostu, konie z Camargue niosą bez wysiłku dorosłego jeźdźca. Są sprawne, żwawe, dziarskie i dlatego używane pod siodło przesz guardians, kowbojów z Camargue, do pilnowania bydła, w tym stad czarnych byków, byków z Camargue, które biorą udział w courses camarguaises. Nie, to nie walki kończące się zawsze śmiercią byka, to nie corrida, przeniesiona tu, na południe Francji z Hiszpanii dwa wieki temu. To wyścigi, a raczej rodzaj krótkodystansowych biegów, w których na biało ubrani młodzi mężczyźni starają się zerwać z grzbietu rozsierdzonego byka kokardę. Te zawody nie kończą się tragicznie dla żadnej ze stron. Oczywiście są jakieś siniaki i obtarcia skóry. Są też ekwilibrystyczne pokazy młodych chłopców, kiedy ratują się ucieczką przed 300, czasem 450 kilogramami samych mięśni, ale w końcu komuś udaje się zdobyć kokardę i złożyć ją u stóp ukochanej!
Koniki z Camargues, ich drobny trucht, przypominają mi drobne wierzchowce Berberów z północnej Afryki albo może jeszcze bardziej konie, które widziałam w Mongolii. Konie, których właściciele chlubią się tym, że ich zwierzęta pochodzą z czasów Dżingis Chana i jako rasa nie uległy żadnym zasadniczym zmianom od XIII wieku.
Moje koniki: biały i kasztan, zjadły w końcu po kilka jabłek.
Ten czas, który spędziłam na zakręcie wąskiej szutrowej drogi prowadzącej do Saintes-Maries-de la Mer, zapamiętałam bardzo dokładnie: morski, słony, błotny zapach traw i końskiej sierści, falowanie długiej grzywy, i rżenie, które chyba podbudowywało końskie ego w obcowaniu ze stworzeniem ludzkim, czyli w tym wypadku ze mną. Miały oba te piękne, szeroko rozstawione oczy, oczy istot rozumnych Naturą, nie ludzką racjonalnością, oczy istot ciekawych świata, ale tak inaczej niż my, którym wydaje się, że ten świat, tę Naturę posiadamy, choć przecież to Ona posiada nas!
Konie z Camargue to nie te, które widzi się na wydeptanym turystycznym szlaku. To nie te, które powoli, ostrożnie i spokojnie niosą turystów. To nie te, które pstrykają w „ulepszonym” dla ich komfortu krajobrazie kładek i grobli wśród błotnistych łąk i podmokłych traw.
Stanęłam na zakręcie szutrowej drogi, żeby zobaczyć prawdziwe białe koniki z Camargue. Te, które wolne, nieujeżdżone, stoją po pęciny w wodzie mokradeł, te, które kroczą godnie, ale z temperamentem, otwierając defiladę święta Romów, kiedy statua św. Sary, usługującej trzem biblijnym Mariom, niesiona jest wśród tłumu, dźwięków cygańskiej gitary i modłów w kierunku morza.
„Czy mogę?”
Mój znajomy, mój Dobry Znajomy, przywrócił mnie do rzeczywistości.
Dopiero teraz spojrzałam na butelkę Cabernet Sauvignon, Luc Perlet Réserve, z kraju d’Oc, z krainy niewielkich, ale wytrzymałych białych koników. Była prawie pusta, a różowy zachód przeszedł w ciemny szafir. Wenus wyszła właśnie na spacer po południowym niebie i jak zwykle zdominowała je swoim blaskiem.
„Oczywiście, zwróciłam się do mojego znajomego, możesz użyć moich zdjęć. Będzie mi miło”.