Słuchałam flamenco rumba. Pasja, wysokie tony jękliwie opadające w lament prawie ludzkiego głosu i ostro wybijany, szalony rytm. Gitara Jesse Cooka przeniosła mnie do Arles.
Mieszkanko przy rue de Refuge. Ulicy Schronienia. W samym sercu starego Arles. Tuż przy rzymskim amfiteatrze, arènes d’Arles. Mieszkanko w wąskiej kamieniczce o niebieskich okiennicach i zacinającym się zamku, który był dla mnie nie tylko tajemnicą, ale i szczytem prostej, przemyślnej inwencji! Podłużny, gruby pręt zapadający przy zamykaniu z głuchym hukiem we wgłębienia framugi. Blokował drzwi bardzo skutecznie.
Do wnętrza schodziło się kilka stopni w dół. Były skład, może sklep. Ciężkie, wręcz zaskakująco koślawe, nierówno położone belki sklepienia. Wyeksponowane głazy, kamienie, na których ten wąski domek stoi od wieków. Od wieków, a ściślej mówiąc od XIII wieku…
Chłodno. Długo się mozoliłam, zanim włączyłam ogrzewanie. Na zewnątrz ciepła, ale wietrzna wiosna. Koniec maja. Mistral zbierał się w sobie, żeby dmuchnąć porywami suchego zimna znad Masywu Centralnego.
Poszłam na spacer wzdłuż wąskich kamieniczek z wapienia, uliczkami zwiniętymi w niemożliwe ślimaki i precelki zaułków. Przywitałam się z Rodanem, ujętym tu w wysokie nabrzeża, przelewającym się leniwie ku południu, jakby nie chciał rozstać się z tym starym, rzymskim miastem, a może zbyt szybko ujść w niebieskości Morza Śródziemnego.
Wracając znad rzeki zaglądałam do parterowych, oświetlonych i otwartych okien. Podglądałam życie w środku. Stanęłam przed bardzo obdrapanymi wąskimi drzwiami z dużą szparą na dole. Stanęłam, bo przez szparę wysuwała się co chwila ruda, pręgowana łapka i niezadowolone miauknięcia oznajmiały kocią rewoltę na brak wolności! Koty są wszędzie tak samo niezależne!
W restauracyjce tuż przy rzymskim amfiteatrze, kipiącej lawendową wisterią, zamówiłam gravelax de canard – cienkie plastry kaczej piersi z warzywami. Zapach włoskiego kopru, jak w quenelle, puszystym, lekkim klopsie ze szczupaka, który jadłam dwa dni temu w Lyonie.
W Magasin UTILE kupiłam płaski chleb – fougasse i butelkę białego wina z Beaumes-de-Venise, miasteczka słynnego z muskatu, oddalonego od Arles o krótką wycieczkę.
Wino wstawiłam do maleńkiej czerwonej lodówki, przy której trzeba było kucać, żeby coś z niej wyjąć, lub coś w nią włożyć, ale oczywiście miała odpowiednie miejsce na schłodzenie butelki wina. Przecież byłam we Francji!
Wyszłam o zmroku, kiedy rozkwitły kolory sztucznego światła i dźwięki gitary popłynęły zawadiacko, impulsywnie a potem rzewnie wąskimi tunelami ulic, kiedy rzymski amfiteatr ożył światłem reflektorów i muzyką flamenco, salsy w stylu Gipsy Kings.
Nie nęciło mnie muzeum Van Gogha, nie. Wiem, że to należy do tego co się w Arles powinno zobaczyć, ale ja nie tylko w zwiedzaniu nie przepadam za tym co się „powinno”.
Chciałam się zanurzyć w balladach Georges Brassensa, które słychać było z każdej restauracyjki, kawiarni, z każdego placyku. Chciałam łowić słowa prowansalskiego współczesnego trubadura, słowa pozornie proste, a pełne przewrotnej zawiłości i autoironii, rzadkiej ludzkiej cechy. Chciałam słuchać ich tu, na jego ziemi. W języku naznaczonym przeszłością Oksytanii.
Chciałam słuchać cygańskiej muzyki, która stworzyła Jesse Cooka. Jednego z moich ulubionych gitarzystów. W dzielnicy cygańskiej Arles przesiąkł tą szaloną muzyką, wybijaną ostro, rytmicznie klaszczącymi dłońmi, wykrzykiwaną, wyrzucaną przez ochrypłe gardła mężczyzn o przedwcześnie zniszczonych twarzach. To w Arles, kiedy przyjeżdżał na wakacje z Paryża, gdzie się urodził, albo z Kanady, gdzie mieszkał z matką, do ojca Austriaka, to w Arles, w dzielnicy uchodźców z Katalonii, nasłuchał się tego ostrego rytmu, mieszanki hiszpańskiego flamenco i kubańskiej rumby.
Bardzo późnym wieczorem, w moim mieszkanku przy ulicy Schronienia, otworzyłam białe wino z Beaumes-de-Venise. Może nie powinnam była tego robić, bo nałykałam się tyle flamenco rumby, tylu ballad Brassensa, że wróciłam do domu w stanie wskazującym na wielkie nadużycie zmysłów!
Ale przed kamieniczką obok starszy pan wystawił właśnie drewniany chybotliwy stolik i dwa małe, niewygodnie wyglądające krzesełka. Zaprosił mnie gestem ręki. Wyniosłam, przyznam się, że z pewnym wahaniem, wino. On przyniósł kozi ser i sałatę z oliwkami, okrągły bochenek białego chleba i oliwę. Własną. Szybko oceniłam, że to co stoi na chybotliwym stoliku plus moje wino ma ogromną przewagę nad niewygodnym krzesełkiem. Starszy pan przymknął oczy przy pierwszym łyku wina.
Muszkatowe grona wychwalał już dwa tysiące lat temu Pliniusz Starszy. Teraz próbowałam ich ja. Eleganckie wino, czyste, proste, z owocowym twistem. Czułam w nim rześkość cytrusów. Łagodne, zgrabne, całkowity kontrast z szalonymi rytmami, które dochodziło z rzymskiej areny, amfiteatru wzniesionego ku chwale Rzymu i igrzysk w pierwszym wieku naszej ery. Odbywały się tu wyścigi rydwanów i krwawe walki wręcz. Ryk dwudziestotysięcznej widowni rozchodził się wąskimi uliczkami miasta. Kiedy wielki Rzym upadł, mury amfiteatru służyły za fortecę. Chroniły przed najazdami barbarzyńców. Dwieście domostw, prawdziwe miasteczko, rozłożyło się w miejscu krwawej rzymskiej rozrywki, żeby uciec przed rzezią i grabieżą. Przed kolejnym, nieuniknionym etapem ludzkiej historii…
Teraz latem odbywają się tu wielkie koncerty i oklaski wielotysięcznej publiczności rozlegają się po ulicach miasta, jak dwa tysiące lat temu.
A w czasie Feria d’Arles, w rytuale wymyślnej i przemyślanej śmierci, giną byki, jak kiedyś ginęli w tym samym miejscu, i w imię podobnych rytuałów inni ludzie i inne zwierzęta…
Ale rzymska arena przetrwa najprawdopodobniej jeszcze niejeden ostry, nieprzewidywalny zakręt ludzkiej historii. I będzie trwała, jak kamieniczka z XIII wieku przy wąziutkiej i krętej rue de Refuge, ulicy Schronienia, przed którą siedziałam sącząc wino i gwarząc z uroczym panem mówiącym do mnie śpiewną mową z ballad Brassensa…