Anna Kłosowska, Opowiadanie z dawnej rzeczywistości: “Błękitna bombka” 

http://anna4book.chttps://www.facebook.com/Kwartyna https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/
https://www.youtube.com/channel/UCuixFLRvCpieaardRn4UEPg/

Jedno z moich pierwszych wspomnień z Wigilii to przerażenie na widok św. Mikołaja!

To znaczy dziadka spowitego w wielki czerwony kaftan, z przyklejoną ogromną, białą brodą. Nie wiedziałam, że broda jest z waty. Nie wiedziałam, że w środku kaftana jest dziadek. Dobry, miły, kochający. Dziadek, który miał własną brodę, ale krótką, bardzo ostrą, ciemną brodę szatyna. Ta broda przeszkadzała, kiedy chciałam się przytulic. I dziadek ją później zgolił. Dla mnie, dla swojej wnusi.

Ponieważ nie wiedziałam, że to dziadek, strasznie się przestraszyłam. Do tego ta dziwna postać chciała, żebym usiadła na kolanach i powiedziała, czy byłam grzeczna!

Rozbeczałam się straszliwie i sytuację uratował wielki niebieski miś. Niebieski, tak. Dlaczego nie wiem, ale był cały niebieski i miał piękne szare guziczki za oczy.

To był prezent, jaki dostałam. Taki miś na wyrost. Na razie był większy ode mnie i trudno było mi go przenosić z miejsca na miejsce, więc ciągnęłam go po podłodze, kafelkach, ziemi, piasku, za jedno ucho. Ale znał wszystkie moje tajemnice, był przyjacielem i wolno mu było siadać na moim drewnianym koniu na biegunach. Bujałam go na nim w nagrodę, kiedy był grzeczny, pozbawiając siebie tej wielkiej przyjemności.

Kiedy Mama go czasem chciała wyprać, najpierw były długie negocjacje, a potem siedziałam na taboreciku przy pralce. Pilnowałam, żeby mu się nic nie stało.

Innym świątecznym wspomnieniem, o kilka lat późniejszym, jest błękitna bombka.

Ta bombka leżała sobie prawie cały rok w kartonowym pudełku, troskliwie owinięta miękką flanelową szmatką. Osobno od innych bombek. To była jedyna ozdoba z domu na Złotej, domu moich dziadków ze strony mamy, która się jakimś niesłychanym zbiegiem okoliczności, jakimś wigilijnym cudem, ostała po bombardowaniu domu w czasie Powstania Warszawskiego.

W tej bombce była pamięć tamtego domu.

Pamięć nie przepadła, a bombka gdzieś nam się po wielu dziesięcioleciach, zawieruszyła. Czego nie dokonał niemiecki nalot, dokonała zwykła codzienność. Usiłowaliśmy niedawno ustalić z bratem chronologię wydarzeń w życiu ważnej dla nas, błękitnej bombki. A wszystko w kontekście tegorocznych Świąt, których nie spędzimy razem.

Będzie spotkanie rodzinne w Zoom, w trzech, albo nawet czterech odsłonach, ale nie będzie dosłowności. Będzie wirtualność.

To rozwiązanie logiczne, racjonalne, choć wymknęłabym się najchętniej w emocjonalność tych dni. Zwłaszcza w zapachy, zgiełk, przygotowywania rodzinnej Wigilii.

Błękitna bombka zawieszana była na drzewku pierwsza. Miała przywilej pierwszeństwa i zawłaszczania najlepszej przestrzeni dla siebie. Wielka, z pasem srebra pośrodku i kwiatkami w kolorze wiśniowym. Zawsze chciałam wiedzieć, co to za kwiatki. Tak po prostu. Nie rozumiałam, że to abstrakcyjna forma, symbol a nie odzwierciedlenie rzeczywistości. Ten wiśniowy kolor bardzo mi się podobał. Malowała te kwiatki wprawna ręka, ręka, której już dawno, dawno nie ma, a która zostawiła ślad na bożonarodzeniowej ozdobie o wyjątkowym dla mojej rodziny znaczeniu…

Mama wyjmowała błękitną bombkę bardzo ostrożnie z kartonowego pudełka, z sześcianu, na którym wytarty napis głosił: „Bąk – zabawka dla dzieci powyżej lat dwu”. Napis był w na tyle złym stanie, że części po prostu się domyślaliśmy. Na boku maminą ręką: „Ze Złotej”. I tyle. Wszyscy wiedzieliśmy o co chodzi. Nie było potrzeba więcej słów. Zadumanie Mamy, kiedy otwierała to pudełko zawsze mnie niepokoiło.

Po zawieszeniu symbolu ciągłości rodzinnej, następowała kłótnia między mną a bratem. Brat wyciągał spośród ozdób, bombek, sznurów, takie straszydło, które kupiła mu Mama, żeby uniknąć publicznego zajścia narażającego dobre imię rodziny!

Otóż poszliśmy wszyscy na targ na Marymoncie i tam braciszek mój od razu zobaczył to czerwone coś. Nie miałam wtedy wyrobionego gustu, ale od razu wiedziałam, że to jest koszmar, którego do domu wpuścić po prostu NIE WOLNO!

Niemniej brat urządził, przyznaję, jedyną w swoim życiu, publiczną histerię z płaczem, zachłystywaniem się, suplikacjami wobec mamy – „ja cię mamuś błagam!”, itepe. I biedna Mama, w sposób niepedagogiczny, pod naciskiem opinii publicznej („no zlitujżesz się pani nad tem biednem dzieciakiem, Święta idą!”), ustąpiła.

Przynieśliśmy straszydło do domu i ojciec, po bardzo długich oględzinach stwierdził: „może to jest wóz strażacki?”. Szkoła Główna Służby Pożarniczej mieściła się o kilka minut od naszego domu. „Może to powołanie, synku, co?”. Na co brat skwapliwie odpowiedział „tak”. 

I może sprawa by się na tym skończyła, ale tu wkroczyłam ja. Też chciałam specjalną, wybraną ozdobę na choinkę. Swoją. Własną. Nie bombki, szyszki, nie! Całkowicie moją! Stałam spokojnie, kiedy brat przeprowadzał na targu swoje używając wszelkich środków werbalnych i pozawerbalnych. Więc mnie się też coś na Święta należało! Do dzisiaj rozumiem tę małą dziewczynkę z mysimi warkoczykami!

Babcia zabrała mnie następnego dnia na ten sam targ, gdzie brat wybrał sobie symbol swojej przyszłej kariery zawodowej. Oczywiście kariery w wieku pięciu lat! I wróciłam ze srebrnym aniołkiem, większym od wozu strażackiego, co miało jakieś znaczenie dla mojego dziecięcego ego, aniołkiem z anielskim włosem, ze świeczką w anielskich rączkach. Usta aniołka wymalowane były w „o”, co sugerowało przynależność do chóru aniołków. A to nadawało mu wyższą anielską rangę!

No i odtąd rozgorzała walka między wozem strażackim a aniołkiem, którą z reguły wygrywałam, bo przecież wóz strażacki nie mógł ozdabiać czubka świerku, który stawał rok w rok w dużym pokoju żoliborskiego mieszkanka. A aniołek mógł! I powinien i miał do tego wyznaczone tradycją prawo!

Owszem, zdarzyło się nie raz, że brat wdrapywał się w sobie tylko znany sposób na jakieś przemyślne rusztowanie z krzesła i stołeczka, i z narażeniem życia, zamieniał aniołka na strażacki kombajn, ale ten manewr był skazany na niepowodzenie. Aniołek był co roku górą!

Żywot wozu strażackiego, czy cokolwiek to było i aniołka został brutalnie przerwany pewnej Wigilii, kiedy kociak, którego kilka miesięcy wcześniej przyniosłam do domu, przepiękny Chico o niezwykłych, błękitnych oczach, wdrapał się po pniu choinki i w końcu…przeważył. W tym czasie spór między nami – siostrą i bratem – został dawno obrócony w rodzinny żart, nie istniał już w kontekście trochę doroślejszego życia i ważniejszych wyborów niż ten, czy czerwony wóz może zdobić czubek świątecznej choinki.

A błękitna bombka przeżyła upadek. Ocalała i z kociej opresji. I jeszcze przez wiele lat zawieszana była na czubku naszych choinek.

Bo, w wyniku postanowienia rodzinnego klanu, awansowała do roli aniołka!