Anna Kłosowska: Opowiadanie z poprzedniej normalności:
“Wanilia, skręt i gorzka pomarańcza”


https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/
https://www.youtube.com/channel/UCuixFLRvCpieaardRn4UEPg/

Nie umiałam jej określić, opisać. To znaczy mogłabym, wspomagając swoje myślenie powszechnie używanymi przymiotnikami, ale nie umiałam jej ująć w swoje pojęcia o kobiecej osobowości czy powierzchowności. A zwłaszcza niezależności!

Anna Kłosowska: Opowiadanie z poprzedniej normalności:
“Wanilia, skręt i gorzka pomarańcza”

https://www.facebook.com/Kwartyna
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/
https://www.youtube.com/channel/UCuixFLRvCpieaardRn4UEPg/

A więc w „zwykłych” słowach była wysoka, szczupła, ale nie za szczupła, nie sucha. Typ kobiety, która w młodości uprawiała sport. Uprawiała go intensywnie, a teraz dbała w dalszym ciągu o swoje ciało, niemniej nie robiła już tego w tak jak przedtem nakierowany na fizyczność sposób.

Blondynka, która przysposobiła sobie taki słomiany, nie wpadający w oko kolor. Kolor, w którym gubiły się szare, przenikliwe, kapryśne, przewrotne oczy. Kolor, który nie pozwalał odgadnąć rysów twarzy, bo je dominował narzucającą się zwykłością. Zawsze uważałam, że Izie byłoby lepiej w jakimś innym kolorze. Cieplejszym, nasyconym, zmysłowym, uwydatniającym oczy a kamuflującym ostro zarysowane szczupłe policzki.

Poznałyśmy się przez wspólnych znajomych, w restauracji nad Hudsonem, po stronie New Jersey. W restauracji prowadzonej przez znajomych znajomych. Polsko greckie małżeństwo.

Była jakby oschła w obyciu, może kanciasta, może. Dla mnie miała urok osoby, która wie, że jej wzrost narzuca jej pewien sposób obcowania z innymi. I to nadawało jej miękkości. Nachylała się, kiedy siedziałyśmy razem. A ja, po pewnym czasie myślałam, nawet pochłonięta żywą rozmową, czy nie bolą ją od tego plecy. Albo długa szyja. Zwłaszcza te mięśnie, które zginają głowę w bok.

Spotykałyśmy się w miejscu, które było mnie po drodze, a jej pasowało, bo je lubiła. Nie ma go już, w czasie pandemii zostało zamknięte. Na stałe.

Cinema Cafe na rogu 34 tej i Trójki.

*

Siedziała na zewnątrz. Był koniec manhattańskiej jesieni. Ciepło babiego lata i te przytłumione miastem kolory, które przypominają o nadciagającym chłodzie, ale tak jakby na niby, bo przecież to jest Manhattan. Niczego nie bierze się tu poważnie, tak bardzo poważnie, tak na zmarszczenie brwi. Wszystko jest możliwe. A przynajmniej wielu mieszkańcom tej wyspy, wyspy w każdym znaczeniu tego słowa, tak się wydaje.

Biała, lekka, letnia sukienka z rękawami trzy czwarte w duże grochy o zaskakującej intensywnością różowości. Gdyby te grochy były czarne, powiedziałabym, że to diorowski styl. Gdyby te grochy nie były tak bardzo różowe, powiedziałabym, że świetnie jej w tym.

Zamówiłyśmy burgery. Ja wegetariański. Bardzo mi w Cinema Cafe smakowały i nie trudziłam się, ani nie zamierzałam wykazywać inicjatywy w wyszukiwaniu w menu czegoś innego. To miejsce znałam dobrze i często się w nim umawiałam. Mieszkałam wtedy blisko, na 38 mej, przy trzeciej alei.

Kiedy podeszłam, poczułam zapach wanilii. Iza zawsze pachniała wanilią. To tak jak te różowe grochy. Nie bardzo pasowało do niej, ale to była ona. Zapach wanilii. Nigdy nie pytałam skąd się bierze. Nie chodziło mi o wyjaśnienie tajemnicy, a o tajemnicę.

Niemniej miałam zawsze to skojarzeni z nią i mam je dalej, teraz, kiedy się już nie widujemy: wanilia.

Rozmowa, jak to z nią, była roztrzepana, rozwarstwiona, wielowątkowa, bez początku i końca. Różowe grochy i wanilia. I takie te rozmowy lubiłam.

„Poznałam kogoś”. Rzuciła te dwa słowa gdzieś ponad moją głową, kiedy już skończyłyśmy jeść i siedziałyśmy dalej przy kieliszku białego wina. Jakiegoś. Powiedziała to nagle, a ja przecież od początku naszej rozmowy czułam, że się wierci. Niedosłownie. Ale że chce coś zakomunikować.

*

Był suchy, średniego wzrostu, ale przy Izie wyglądał na niższego. Sięgał jej tak gdzieś ponad ucho.

A jednak to jego było widać. Jego skórzany teksański kapelusz, teksańskie buty. Ogromne, bardzo markowe słoneczne okulary z zupełnie innego świata. Okrągłe, damskie jakieś. Jakby pożyczone. Izy?

Przywitaliśmy się. Poczułam inny zapach. Nie wanilii, o nie. Poczułam zapach…skręta. Od niego. I zdecydowanie nie poczułam zapachu wanilii od Izy. Uderzyło mnie to. Ten brak jej zapachu. Ubrana była w brązowe skóry. Obleczona w nie, zawinięta, opakowana. Rodzaj obcisłej kamizelki zasznurowanej na piersiach uwydatniał nie tylko jej szczupłość, ale kanciastość, taki brak giętkości.

Była w gorsecie. Pod każdym względem w gorsecie, w zamknięciu,

Umówiliśmy się w Cinema Cafe, ale jej głos, kiedy potwierdzałyśmy to spotkanie, nasycony był wahaniem.

„No dobrze, tam, gdzie zawsze Anno. Ma na imię Mathieu”.

Mathieu w teksańskich butach pachnący skrętem wprowadził mnie od razu w jakiś nastrój niepokoju. Chciał zapanować nad sytuacją, chciał to spotkanie zdominować.

Pozwoliłam. Przecież chciałam mu się przyjrzeć. Uśmiechałam się do Izy. Do Izy w skórze. Do Izy niepachnącej wanilią. Przecież to nie ona, myślałam, kiedy Mathieu opowiadał mi historię Cinema Cafe, którą znałam, dając do zrozumienia, bardzo bezpośrednio, że był kiedyś częścią tego towarzystwa, które przychodziło tu na pokazy filmów.

Cinema Cafe było kilkanaście lat temu miejscem kultowym dla pewnego grona ludzi, którzy chcieli obejrzeć film i przy tym zjeść coś smacznego. Dinner and movie. Właściciel organizował pokazy niemego kina. Sukces. Wielkie nazwiska ze świata aktorskiego i kinematograficznego pokazywały się, siadały, jadły, wymieniały uwagi. Hit

Ale ja to wiedziałam. I Iza wiedziała, że ja to wiedziałam. Chyba obie pozwalałyśmy Mathieu brylować. 

Może i wanilia nie była zapachem, który nadałabym Izie, gdybym miała ją dla siebie z jakimś zapachem definiować, ale brakowało mi tego zapachu. Brakowało mi tego wieczoru jej.

*

„Rozstaliśmy się”. Rzuciła te dwa słowa, a przecież nie musiała, bo kiedy się spotkałyśmy, po wielu, wielu miesiącach i sporadycznych, lakonicznych rozmowach, sama to wiedziałam. Wiedziałam, bo czułam. Czułam zapach wanilii.

Miała na sobie prostą jedwabną sukienkę. Kremową. Rękawy trzy czwarte. Wielkie, rozkloszowane. Kiedy szła, uśmiechając się, rozpromieniona, a wiatr, ciepły wiatr manhattańskiej wczesnej jesieni, rozwiewał je, wyglądała może trochę nieproporcjonalnie, z tymi żaglami rękawów, długim wąskim, szczuplejszym niż rok temu ciałem i wiśniowym szalem w wielkie różowe i pomarańczowe motyle. Ale to była ona. Iza pachnąca wanilią. Iza na motylich skrzydłach.

Zamówiłam swojego warzywnego burgera, a ona, z przekorą w oczach, powiedziała. „Idę na coś nowego, coś innego, może nieracjonalnego, ale idę na to”. Poprosiła najpierw o to co zwykle, a potem pstryknęła palcami. Zamówiła sałatkę ze świeżymi figami i kozim serem.

„Jesteś pewna?”.  Piłyśmy białe wino. Jakieś. Wiedziała doskonale o co pytam. Kiwnęła głową.

I wtedy wreszcie zidentyfikowałam ten zapach. Ten dodatkowy, nowy zapach. To nie była sama wanilia. To była też gorycz i słodycz kwaśnej pomarańczy. Tych niewielkich owoców, z których robi się marmoladę o zapachu kwiatów i cierpkości przeplatającej się z miękkością, delikatnością. Gorzka słodycz: kontrast i…uzupełnienie.

Nie trzeba widzieć kogoś często, żeby odgadnąć, że wszedł w czas szczęścia…