Elegancki, trochę sztywny starszy pan w pierwszym rzędzie, pilnie słuchający, przytakujący głową, kiedy mówiłam o wielokulturowości jako o jednym z najistotniejszych dla mnie tematów, jako o kontekście, w którym osadziłam swoją książkę, podszedł do mnie po spotkaniu autorskim z egzemplarzem „Czwartej Konchy”. Po dedykację.

– Dla mojej żony, proszę. Dla Ireny. To ona będzie czytać.  Ja nie czytam takich rzeczy. Ona potem mi opowie. Zawahał się.

-To pani musi być trudno, prawda?

Zrobił taki ruch dłonią, jakiś okrągły, wymijający, gładki, który miał pewno wyrazić, coś więcej, coś ponad słowa. Coś, czego powinnam się domyślić. Widocznie mój nieco zakłopotany wyraz twarzy zmusił go do werbalizacji gestu, bo szybko, prawie niewyraźnie, jakby trochę zawstydzony, dodał:

– Mam na myśli, to musi być trudno, trudno musi być tak żyć. Bez rodziny, bliskich, nie u siebie. To chciałem powiedzieć. Trudno, prawda?

Uśmiechem zachęciłam go do rozwinięcia tematu.

– No tak, przepraszam za wyrażenie, okrakiem, tak pomiędzy, tak właściwie trochę nijak, prawda? Bo ani tu, ani tam.

Skończyłam pisać dedykację: „Dla Ireny z życzeniami miłego czytania” i oddałam mu książkę.

– Nie, nietrudno. Myślę o sobie jako o wielkiej szczęściarze, wie pan! Bo mam najlepsze z obu światów. Porozmawiajmy później. Bardzo proszę! To mnie bardzo interesuje. Pokiwał głową. Bez przekonania.

Widziałam, jak oddał książkę żonie.

Żałowałam, że nie mogłam mu poświęcić więcej czasu, bo byłam ciekawa jego argumentacji, skąd brało się jego rozumowanie. Że jest tak trudno. I że „okrakiem”. Przecież to nie była kwestia wyboru między „tu” i „tam”, tylko istnienie w obu światach.

Ja czułam się uprzywilejowana moją sytuacją, wzbogacona, mądrzejsza dzięki przebywaniu w kilku kulturach, a nawet systemach wartości, odniesieniach…Ilu przewartościowań dokonałam dzięki temu. A ile rzeczy doceniłam!

*

Późnym wieczorem tego dnia siedziałyśmy z Sondrą w moim warszawskim mieszkanku przy białym, dobrze schłodzonym winie. Może i wolałabym czerwone, bo wrześniowy dzień i porywisty wiatr, kaloryfery ostentacyjnie i arogancko zimne, a ja właśnie wykaraskiwałam się z przeziębienia. Ale kiedy spojrzałam na etykietkę :

Domaine Font de Michelle, Famille Gonnet, Châteauneuf-du-pape…

Sondra wracała z Somalii. Przyleciała z Lyonu. „Po drodze”. Pracowała w UNICEF, naprzeciw siedziby głównej ONZ w Nowym Jorku. Znałyśmy się od lat. Była odważną, mądrą, samodzielną kobietą. Australijką z Brisbane o zacięciu humanitarnym. Tak o sobie mówiła. Często jeździła w teren. Stąd Somalia.

– Podwójny standard. Pokiwała głową, kiedy dolałam nam wina. Wiedziałam o czym mówi.

– Świetny rocznik. Lekko pstryknęła w kieliszek. – Pojechałam tam, do tej doliny snobizmu, żeby odpocząć po tym, co widziałam w Somalii. Dlatego nazywam to double standard. Dwa tygodnie temu rozmawiałam z matką pięciorga dzieci. Niedożywienie. Poważnie.  A następnego dnia przeniosłam się, wróciłam z tamtego świata do tego sytego, rozrzutnego, do mojego świata, do tego pierwszego świata, bo tamten też jest mój. I wybierałam wina w Châteauneuf-du-pape. Obsługiwał nas syn właściciela winnicy. Gonnet Syn. Widzisz to imię?

Spojrzałam na etykietkę: Font de Michelle.

– To imię jego matki. Siedziałam tam w tym sklepie, zresztą byliśmy tam tylko my: ja z N i Gonnet Syn. Siedzieliśmy długo i gadaliśmy o winie i o rodzinie, o tym klanie, z którego pochodzi. O jego plemieniu, jak by powiedziano tam skąd właśnie przyleciałam. Obróciła kieliszek w ręku i spojrzała pod światło.

– 90 % Grenache blanc. 10% Clairette. Jasne, lekkie wino. Typowe dla regionu. Nie jakiś niesamowity bukiet, ale ma urok, prawda?

Wiedziała, że lubię wino. Sporo go razem wypiłyśmy…dobrego i złego, w różnych, bardzo różnych miejscach tego globu…

– Tym razem byłam w prowincji Gedo. Ta matka, młodziutka matka pięciorga dzieci…Wiesz, jakie one mają oczy, Somalijki. Te ogromne oczy usiłowały wyczytać coś w moich, a ja tłumaczyłam, że powinna szczepić dzieci. Tam znowu panuje odra! Jak posługiwać się odżywkami, które dostała, lekarstwem na biegunkę.  Kiwała poważnie głową, bardzo chciała wiedzieć. A przecież większości tych rzeczy nie będzie nawet mogła robić. Na ile starczy jej tego, co jej dałam? I czy mąż jej pozwoli! A potem, wpatrując się we mnie tymi wielkimi, bezgranicznie smutnymi oczyma, zapytała w somali:

„Jak daleko jest twoje plemię?” Pokazałam ręką, że daleko, daleko.

„Jest duże?” Potrzasnęłam głową. No bo wiesz, jak jej wytłumaczę, że jestem sama, mam przyjaciela, ale na zasadzie wolnej, otwartej relacji bez zobowiązań, że nie mam dzieci, że mój przyjaciel zajmuje się moimi kotami, kiedy wyjeżdżam, i to sobie bardzo cenię, że staram się być w regularnym kontakcie z moją matką, ale nie bardzo się rozumiemy, najczęściej mówimy obok siebie, a nie do siebie…A ona:

„Dużo wiesz, jesteś mądra. Czemu jesteś daleko od swoich, trudno tak żyć, prawda, bez bliskich? Tak nie u siebie. To nie twój dom”.

Tak „okrakiem”, pomyślałam o słowach starszego, eleganckiego pana.

– Wiesz Anna, nie bardzo wiedziałam, jak jej wytłumaczyć. Wreszcie powiedziałam, ale to już przez naszego tłumacza: czasem jest trudno być daleko od swojego plemienia, ale gdybym tu teraz nie była, nie pomogłabym tobie, a ja lubię swoje plemię, ale lubię pomagać. Lubię pomagać matkom i dzieciom z innych plemion.

Pokiwała głową.

„Jesteś dobra”. Szepnęła coś do tłumacza. Usłyszałam swoje imię, a potem Australia. Pytała, jak mam na imię i skąd jestem.

„Twoje plemię jest dobre. Wracaj do niego. Tam twój dom. Tam będzie ci lepiej. Tam będziesz u siebie”. Potem się zawahała. Tuż przy niej stały trzy z pięciu jej dziewczynek. Czwartą trzymała przy piersi, a piąta była w naszym szpitalu. Odwodnienie. Poklepała się delikatnie po brzuchu. Roześmiała się tak nieśmiało, z zażenowaniem.

„Sondra. Tam jest Sondra. Tam czeka Sondra. Będzie dobra, jak ty”. Wydawało mi się, że nie zrozumiałam, spojrzałam na tłumacza. Ona chce nazwać dziecko twoim imieniem, powiedział.

Wiesz Anna, poczułam coś, czego nigdy nie czułam! Powiedziałam: dziękuję, to zaszczyt. Położyłam rękę na sercu. A potem na jej ledwo, ledwo wypukłym brzuchu. Przytrzymała ją. Była taka krucha, taka wycieńczona. Szóste dziecko. Powiedziałam jej, żeby przyszła na szczepienia, na dożywiane. Kiwała głową. Trzy małe główki o wielkich, smutnych oczach wpatrywały się we mnie. „Zrobię to. Mój mężczyzna nie chce, żeby szczepić, żeby tu przychodzić, że to niedobre. Ale ja to zrobię. Dla nich. Zrobię dla moich dziewczynek”.

Przyjdzie, powiedział mi potem nasz tłumacz. Mieszka nie tak daleko. Kilka dni drogi. Przyjdzie dla dzieci, przechytrzy męża. Wiesz, ty nauczyłaś ją, ona nauczy swoje dziewczynki. Żeby im było łatwiej jak będą kobietami, matkami. Jak nauczysz matkę, ona na pewno nauczy dzieci. Jesteście silniejsze od nas. Wiem, jestem żonaty. Mam dzieci. Nawet męża może nauczy. Może! Roześmiał się.

– Chciałabyś wiedzieć, kiedy urodzi się Sondra? Czy jest zdrowa…

Sondra potrząsnęła głową. – Nie, chciałabym, żeby urodził się chłopak. To będzie dużo lepsze dla tej młodziutkiej, przemęczonej corocznymi porodami kobiety.

*

Kiedy kładłam się spać wróciłam myślami do mojego popołudniowego spotkania autorskiego. Wiedziałam, że to absurdalna zbitka myśli. Ale ciekawe, pomyślałam, ciekawe, jak pani Irena przeczyta moją książkę i jak ją zrozumie. Jak opowie swojemu mężowi. Czy on się z niej czegoś nauczy…