Anna Kłosowska: opowiadaie z obecnej normalności: Żółwiki versus ego
https://www.facebook.com/anna.klosowska.3363
https://www.instagram.com/kwartyna/
https://www.youtube.com/channel/UCuixFLRvCpieaardRn4UEPg/
https://www.facebook.com/Kwartyna

Czasem potrzebne nam coś, co pogłaszcze, popieści nasze zbulwersowane, potargane ego. Coś niewielkiego, nieistotnego, co dla nas urasta do rzeczy ważnej, potwierdzającej nasze ja, budującej, wzmacniającej je. I czujemy się wtedy dobrze, albo przynajmniej czujemy ulgę, poluzowanie napięcia. Może czasem służy nam to samousprawiedliwieniu. Rzadko chęci analizy sytuacji, która do zakłócenia naszej psyche doprowadziła.

Tym czymś, bardzo niewielkim, były w moim przypadku, kilka deszczowych dni temu, żółwiki. Pięć małych żółwików. Właściwie sześć, ale ten szósty był wyjątkowy, osobna kategoria! Stanęły, całą szóstką na mojej, chwilowo wzburzonej i usłanej wirtualnymi wybojami drodze życia.

A właściwie na wąskim chodniku, takim na jedną osobę i psa, w parku przy rzeczce,

koło mojego osiedla. Park był pusty, właśnie zamierzało zacząć kropić, tak jakby przedtem przez trzy dni ciągle nie kropiło, nie lało poziomo, pionowo i we wzory, nie snuło się, czy inaczej nie pyszczyło z nieba!

Najpierw tego dnia wcześnie rano, straszliwie się nakręciłam. W wyniku istotnej dla mnie, transoceanicznej rozmowy telefonicznej. Rozmowy z osobą, którą znam zawodowo. Rozmowy świdrującej, męczącej, wyjaławiającej meandrami wykrętów, wymigiwania się, niesłowności. Rozmowy, która mnie zbulwersowała! Że tak w ogóle można się zachować, jak coś już jest omówione i umówione!

No i taka nakręcona wyszłam z domu: zmarszczki między brwiami pogłębione, usta zaciśnięte! Ponurość w spoglądaniu na zadeszczony świat!

Nie bardzo patrzyłam przed siebie, ale to zauważyłam. Małe, brązowe, okrągłe, na środku jasnoszarego, cementowego chodnika!

Ktoś nie sprzątnął po swoim psie! No i pisz tu ludziom na wetkniętych w szmaragdową zieleń tablicach: „posprzątaj” i ładny adekwatny rysuneczek czworonoga w pozycji kucznej. Chyba dosłowniej nie można, a tu na samym środku…Nie, nie jedna, jest jeszcze druga!

Przyznaje: zaczęłam się wewnętrznie gotować. Jeszcze nie wypuszczałam pary uszami, ale byłam bliska tego. Świetny pretekst, żeby wyżyć się po tym porannym telefonie. No w takim świecie żyjemy! Ten niewychowaniec, arogant, który zaskoczył mnie znienacka, osaczył słownie. A teraz jeszcze psie…na mojej drodze. Ludzie nie maja żadnej zacności i rzetelności w sobie. Świat jest zawężony do chciejstwa i kołtunerii.

Inaczej mówiąc poszybowałam już daleko i wysoko. A wystarczył mały, okrągły, brązowy pretekścik.

Oczywiście ani przez moment moje ego nie pozwoliło dojść do głosu rozsądkowi. Może nawet wysnuć bardzo prostego wniosku: może to JA nie potrafiłam, to JA nie pokierowałam poranną rozmową jak chciałam, Nie pomogły notatki w Google Docs. Zaskoczona, nie umiałam ripostować, bo zamiast rozsądku i wyciszenia włączyły się emocje. Ktoś naruszył moje ego!

Ale na tym etapie ani na moment nie dopuściłam do siebie myśli, że może, choć trochę, choć odrobinę to ja nie umiałam przejąć wątku rozmowy, stworzyć jej osnowy i przejąć kontrolę!

Użalałam się właśnie sama nad sama sobą, kiedy brązowa kupka…poruszyła się. Miała maleńki łepek i cztery maleńkie łapki wystające z okrągłego pancerzyka. Podeszłam blisko. Kupka przybrała pozycję defensywną, to znaczy z czworonoga przeistoczyła się znow w kupkę.

Żółwik. Taki, co to dopiero się wykluł. Widziałam ich tu już sporo. Październik to ostatni moment na ich wylęg. Mama żółwica się nie śpieszyła, chociaż lokalizację wybrała dobrą. Rzeczka o jakieś pięćdziesiąt metrów.

Łepek znowu się pokazał. Skierowany był prawidłowo, w kierunku wody, w kierunku przyszłego życia. I druga kupka ożyła. Na trawie o parę kroków trzecia…

Teraz rozejrzałam się uważnie. Nagle wszystko nabrało innego znaczenia, innego wymiaru. Nagle ważne było coś namacalnego, rzeczywistego! Coś wielkości włoskiego orzecha, coś co zaczynało życie! Coś, czemu trzeba pomóc!

Jeśli są dwa, jest ich więcej. W końcu naliczyłam pięć maleńkich pancerzyków wielkości polowy pudelka od zapałek. Szósty, największy bohater, z łepkiem na wierzchu, jak pionier, podążał w kierunku wody najżwawiej i bez zatrzymania, ale ukosem, nie wprost! Kiedy stanęłam, cała piątka tych ostrożniejszych powoli wysunęła łepki, kierując je, jak wskazówki żółwiego kompasu, w kierunku północnym, kierunku rzeczki.

Mama żółwica działała instynktownie, wybrała dobre miejsce, ale jej małe dzielił od przyszłego życia pas cywilizacji: cementu i osiedlowej drogi. Nie, nie, pomyślałam, już nie raz widziałam rozjechane żółwie, żółwiki. Sama zatrzymywałam się czasem, wysiadałam z samochodu, włączałam światła awaryjne i „przeprowadzałam” takiego olbrzyma, który udawał się gdzieś w sobie znajomym kierunku, pewno na schadzkę z Naturą. Ostatnim razem, kilka miesięcy temu, jeszcze przed pandemią, samochód przede mną stanął, wysiadł z niego młody mężczyzna, dał mi znak: „Żółw przechodzi, ale stanął i schował się, jak zahamowałem”. Oboje przetaszczyliśmy to ciężkie, wielkie jak opona stworzenie, a za nami stało już, grzecznie i cicho, kilka samochodów. No cóż, zagubionym w cywilizacji trzeba czasem pomóc! Kto pomoże nam?

Wsunęłam rękę do kieszeni. Oczywiście, że miałam tam odpowiednia torebkę. Jak się ma pieska, to się ma! Ostrożnie zgarnęłam małych wędrowców szukających mokrego środowiska, jednego po drugim. Szósty nie to, że stawiał opór, ale zachowywał się tak, jakby obrał sobie własną drogę: podążał zdecydowanie i konsekwentnie ukosem. Co chwila się zastanawiał. Filozof, pomyślałam.  Miały wszystkie żółte brzuszki. Z czasem, jeśli im się uda dorosnąć, zmienią trochę kolory. Na razie były w ochronnej barwie błota. Dlatego na asfalcie ich nie widać, dlatego tyle ich ginie.  Yellow-bellied slider to słodkowodno lądowy, najpopularniejszy gatunek żółwia od Florydy po Virginię. Wyglądają bardzo wdzięcznie, kiedy zwinnie zsuwają się na swoich żółtych brzuchach do wody. Stąd ich nazwa.  

W pierwszym odruchu chciałam podejść na brzeg rzeczki, ale przypomniało mi się, że mieliśmy w niej ostatnio niespodziewaną i niezapowiedzianą wizytę młodego aligatora. W końcu mogłam moim chwilowym podopiecznym zaoferować trochę lepsze rozwiązanie: stawik, w którym pływają okazy ich i innego, większego, rzadszego gatunku. Kto wie, może stamtąd jest ich mama!

Z niesłychaną przyjemnością patrzyłam, jak najpierw chwilę czekały, a potem pierwszy wychynął z torebki i prosto, pewnie, podreptał ku brzegowi, bez wahania skoczył w dół, w przezroczystą wodę. Podpłynął do wodorostów. Pierwsze jedzonko! Po odważniaczku, jeden po drugim zsuwały się na brzuszkach do wody. Tylko ostatni wahał się najdłużej, a potem poszedł sobie ukosem. Filozof, to na pewno on! Znalazł drogę, ale dłuższą. Oryginał.

Trochę jak my, czasem nie lubimy działać jak inny, jak reszta. Czasem podążamy krętą, ale wybraną, odpowiadającą nam droga, żeby dojść do tego samego celu. Albo żeby do niego nie dojść i nie przyznać się do złego wyboru!

Wracałam do domu ponaglana SMS-ami. Od tego samego rozmówcy, który wprowadził mnie rano w stan wysokiego nakręcenia. Tym razem treść ujęta została w łagodniejszą semantykę, nie to, że przeprosiny, ale najwyraźniej w poszukiwaniu wspólnej platformy komunikowania się!

Może i on się wyciszył, bo przecież nie mógł spotkać na swojej drodze pięciu żółwików i Filozofa! Może ktoś lub coś uładziło jego nastroszone ego. Ugłaskało je, utuliło, ukoiło. Coś niewielkiego, ale znaczącego, pozwalającego odnieść się do sytuacji z dystansem…

Może po prostu poszedł na spacer ze swoim czekoladowym, smutnookim labradorem…

W rezultacie to był jeden z bardziej urokliwych porannych spacerów! Do tego zdążyłam do domu przed kolejną tropikalną ulewą. Sukces! Zmarszczka między brwiami ciut ciut się zmniejszyła. Chwilowy sukces…

No i spokojnie wystukałam w WhatsApp numer, który niecałą godzinę temu chciałam, pod wpływem impulsu, „na zawsze”, usunąć!