Jedni wzlatują na kajtach w karkołomnych ewolucjach ponad rozszalałymi falami. Inni płyną niebem pod czaszą spadochronu krzycząc z radości i podniecenia. Są też tacy, co wdrapują się gdzieś wysoko, gdzie coraz mniej tlenu. Inni, też ciekawscy, ale inaczej, w bezpiecznej pozycji siedzącej szukają świetnego dealu na „thred up” i prawie w nirwanie przyciskają guzik “buy”, bo znaleźli odlotowy ciuch na ASTR the Label za $3.99!
A moja Dobra Znajoma ma kanapę…
Nie, nie, że dzieją się na niej podwyższające poziom adrenaliny czy serotoniny rzeczy! Zresztą kiedyś może się działy…Ale Dobra Znajoma ją, tę kanapę ma i do niej wzdycha. Wzdycha patrząc na nią, wzrusza ramionami, robi taki ruch ręką, że nic się nie da zrobić…I dalej ją, tę kanapę ma! I tak przez wiele lat. Tak przez czaszy różnych przyjaciół, partnerów, którzy na niej przysiadali, i innych, którzy pozostawali na niej dłużej. Tak przez zaręczyny i małżeństwo. Tak przez niezbyt planowane, ale z gorącym sercem przyjęte macierzyństwo. I przez manhattański rozwód.
Może dlatego ta kanapa się ostała. Bo małżeństwo było na początku szampańskie, a potem rozstanie drastycznie trywialne, rozrywające dom mojej znajomej na kawałki, na drzazgi, na strzępy.
A kanapa przetrwała, pozostała w całości i przypadła – wielkie, ciężkie, nieustawne bydle – mojej Dobrej Znajomej, która po wahaniach przewiozła ją, wraz z garstką innych mebli, na nowe miejsce. Zip code 10016 zamieniła na 11356. College Point, Queens. Dobra publiczna szkoła dla syna, więcej pokoi, salon. Tam kanapa zapełniała miejsce, którego było teraz za dużo. I była przytuliskiem dla Chrisa, który się na niej bawił, na niej jadł, rósł.
Pamiętam tę kanapę w apogeum jej świetności. Solidny mieszczański mebel. Zgniło zielony aksamit. Trochę zbyt zgniły, ale to kwestia gustu. Zielonozłote trymowanie. I grube frędzle. No frędzle poszły pierwsze, zostały odprute, bo się mojej Dobrej Znajomej nie podobały od razu, od pierwszego rzutu oka na ogromne, zawłaszczające połowę powierzchni mieszkalnej manhattańskiego studia, siedzisko.
Sama byłam kanapie wdzięczna, bo niejedną noc na niej przespałam, kiedy to ja mieszkałam na Queensie, i po długim dniu pracy w czasie debaty generalnej Zgromadzenia Ogólnego ONZ, moja Dobra Znajoma, patrząc na moje utrudzone oblicze pytała: „to jak wcześnie musisz być w pracy? O 5:30 rano? Jak ty biedaku dojedziesz, już jest noc!”. I proponowała kanapę, a ja głośno w sobie krzyczałam „Alleluja”, bo nie musiałam się przemieszczać przez oblężoną twierdzę wokół Pierwszej Alei, a tylko niedospanym, ale spokojnym krokiem w dwadzieścia minut byłam u wejścia do enklawy międzynarodowości. Więc i ja zieloną kanapę w jakiś sposób doceniałam.
„To moja ciągłość rodzinna”, mawiała moja znajoma.
Tyle, że aksamit dawno oblazł i prześwitywał łysinami. Siedzenia zapadły się w siebie, w jakimś zamyśleniu nad losem rzeczy zużytych, poduszki nosiły ślady dzieciństwa Chrisa i mimo że mama starała się przykryć całość kocem, całość wyglądała ponuro…Acha jeszcze był „misio”. Siedział na oparciu. Ja uważałam go za nieudanego pieska, Dobra Znajoma za namiastkę hipopotama, a Chris nazwał go” Teddy”. I tak zostało. Kwestia uzgodnienia pojęć.
I przyszła pandemia. Czas zwracania się do wewnątrz w siebie, powrót do domu, do przebywania w nim dużo, nawet za dużo, ponad miarę! Pierwsze miesiące znosiliśmy wszyscy ze stoicyzmem, rezygnacją, spokojem wynikającym z braku możliwości wyboru. Ale potem!
Potem zaczęliśmy się rozglądać. Po swoich domach, pokojach, kuchniach, szafach. Zaczęliśmy, przynajmniej niektórzy z nas, szperać, grzebać, wygrzebywać, drapać się w głowę, w podbródek: może by coś zmienić, upiększyć, stworzyć sobie taki własny kącik, takie gniazdko. Sprawić sobie nowe meble na balkon, a może kilka roślin, żeby mieć swój skrawek natury. Niektórzy zaczęli nawet przemyśliwać o zmianie zip code’u! Na bardziej oddalany od miasta, od zarazy! Pracowaliśmy często zdalnie, ze swoich mieszkań. Więc czemu nie pracować z balkonu, z tarasiku, z ogródka za domkiem?
To nie był zbyt dobry czas dla zielonej kanapy. Nie mogła udawać czegoś, czym nie była. Nie nadawała się na pocieszycielkę w kowidowych czasach, kiedy wokół wszystko nowe, nieznane, nieoswojone, nieogarnialne…Raczej przypominała byłą, nieistniejącą już normalność.
„Ile razy decydowałam na niej o swoim losie, była takim centrum dowodzenia w moich potyczkach…z życiem, nie mogę się jej pozbyć!”.
Tyle razy to słyszałam z ust mojej Dobrej Znajomej, że przeżyłam szok, kiedy niedawno zadzwoniłam do niej. Szok ulgi, jeśli mogę się tak wyrazić. Pstryknęłam w WhatsApp, video call i czekałam, aż odbierze. Za chwilę na ekranie pojawiła się znajoma twarz o wijących się jasnych, przyprószonych pierwszą siwizną włosach i figlarnym uśmieszku, ale…w tle! Omam, fatamorgana, zwidy, plakat, montaż, czy co, pomyślałam?
W tle piętrzyła się zieleń. Żywa. Jasna, zielona. Ale nie jak kanapa. Szmaragdowa, zadbana, wypieszczona. A przed tym bastionem domowej natury lekka sofa i dwa foteliki z wikliny wyściełane puchatymi poduszkami. I stolik. A na nim dymiąca filiżanka. No może ten dym wymyśliłam, no może, ale reszty nie! Słowo!
– Co się stało?
Wzruszenie ramion, takie oczywiste, a przecież nic tu oczywiste nie było! Zniknęła „rodzinna ciągłość” uosabiana w wypłowiałej starej kanapie!
– Pracuję teraz z domu. I tak na długo zostanie. Więc postanowiłam zafundować sobie kawałek przyrody. Kawałek tropiku.
Rzeczywiście z tyłu palemki w glinianych donicach.
– Przedstawiam ci: Areka, Kencja, palma koralowa. No i fikus, ale nie bengalski, nie banian – roześmiała się, nie jak w twoim opowiadaniu – i to na dole, Alokazja, to co u ciebie na południu rośnie przed domem…Wszystko razem z mebelkami z Home Depot i Walmart! Podbudowałam swoje zwiotczałe pandemią ego. Lepiej mi się oddycha i pracuje!
Pomyśl, chciałam powiedzieć, po tych wszystkich burzach i przejściach, po zawieszeniu w oczekiwaniu, po tym wszystkim, to wirus zadecydował wreszcie o zmianie, o inności, o oderwaniu się od przeszłości, od kanapowego sterowania własnym światem!
– Od dawna miałam ochotę na zmianę i nie umiałam się zdecydować. Ale wiesz, trochę mi teraz żal! Nie, nie, nie żal kanapy, tylko Chris wraca do domu! Jego współlokatorzy nie dali rady płacić za mieszkanie. A sam wynajmować nie może. Więc na razie będzie ze mną. Z drugiej strony, uśmiechnęła się przekornie, z drugiej strony, damy sobie radę bez kanapy!
I tak zielony gąszcz subtropikalnej zieleni rozgościł się w miejscu zielonej kanapy nową normalnością…