Och ten Photo Google ze swoim podtykaniem wspomnień!
Nie pierwszy raz sztuczna inteligencja wdarła się w moje życie, ale tym razem wybaczalnie, bo smacznym obrazkiem sprzed roku. Z lyońskich hal. I gdyby nie to zdjęcie kandyzowanych owoców i ciastek z musem czekoladowym i nie wiem czym – pysznym – jeszcze, opędziłabym się od Google’a, warknęła na jego wścibskość i poszła dalej w swoją codzienność. Ale skrawki kolorów z przedpandemicznych czasów, kiedy świat stał na zawsze, wydawało się i w sposób oczywisty, otworem, były zbyt powabne, żeby się w nie na chwilę nie zanurzyć…
Przyleciałam z Warszawy wczesnym wieczorem. Zdążyłam pokręcić się po uliczkach starego Lyonu, zdążyłam przejść przez most Bonapartego, najstarszy przerzucony przez Saonę, rzekę matkę ludzkiej cywilizacji od czasów rzymskiego Lugdunum. Zdążyłam usiąść w „bouchon”, małej restauracyjce i zjeść „quenelle brochet”, pulpet ze szczupaka w sosie. Brzmi tak mało wykwitnie, prawda? A to jest okręt flagowy lyońskiej kuchni! Lekko zanurzony w pachnącym ziołami sosie klopsik w kształcie jajka. Cuisine lyonnaise to kuchnia smaczna, pożywna, ale nie wymyślna, kuchnia z atmosferą raczej! …Na deser ser Saint-Marcellin. Wino „domowe”, różowe, lekkie, bez magii, ale całość pyszna!
A więc tylko liznęłam starego Lyonu, nie zapuściłam się w gąszcz gotyckich i renesansowych kamieniczek, na których tyłach ciasne podwórka łączą przejściami-skrótami uliczki z rzeką, z Saoną, od której zależeli mieszkańcy i tkalnie jedwabiu…To wszystko tylko mignęło przed moimi oczyma, bo moim celem nie był tym razem Lyon a Arles, do którego miałam mknąć następnego dnia rano Autostradą Słońca! Do Lyonu chciałam wrócić na wiosnę następnego roku. 2020 roku…
Nocowałam blisko lyońskich hal, więc rano musiałam chociaż zerknąć na lokalne teryny, pasztety, sery, serki i…przerozkosznie prowokujące słodycze! I stało się. Rzuciłam się na małe ciasteczka z czekoladowym musem, na mini babeczki zdobne malinami pod którymi krył się wspaniały crème diplomate, takie połączenie kremu – custard, z bitą śmietaną, na waniliowe, lekkie jak puszek serniczki na waflach…
Na szczęście cena powstrzymała mnie od gargantuicznej uczty. Nie miałam już jednak siły spróbować kandyzowanych owoców, kusząco ułożonych bajecznymi kolorami w fantazyjne wzory…Musiałam jechać, żeby zdążyć na wieczór do Arles.
Wiedziałam co chcę zobaczyć kierując się na południe, wzdłuż prawego brzegu Saony. Na końcu półwyspu jasna wstęga Saona zbiega się z ciemniejszą Rodanu. Dwa potężne nurty łączą się. Konfluencja dwóch wspaniałych rzek. Stapianie się w jedną.
A na samym końcu półwyspu innego rodzaju „konfluencja”. Niezwykła, futurystyczna architektura „Musée des Confluences”. Muzeum Konfluencji. Metal i szkło. Symbol, przenośnia łączenia, stapiania się w jedno historii człowieka i nauki. Dwa potężne nurty łączą się w to, co nazywamy cywilizacją. I płyną razem, jak potężny, życiodajny Rodan. Nie bardzo odpowiada mi termin „muzeum”, pewno wolałabym „centrum”, to mniej skostniale określenie, a o to chodzi w całej koncepcji. Jest w tym wizja przyszłości. Nauka i antropologia pomieszczona u zbiegu rzek symboli zachodniej cywilizacji. Symbol symboli. Podwójna konfluencja!
Jechałam wzdłuż potężnego Rodanu. Po drodze do Arles zastanawiałam się skąd pochodzi słowo „bouchon”. Pewno, myślałam, nazwano te małe restauracje „korkami”, bo wyglądają trochę jak „korki”, do niektórych prawie wejść nie można, takie są małe…Zaplecze i piwniczka z winami jest większa od salki. Na szczęście wszystkie mają przypisaną pewną powierzchnię na zewnątrz, energicznie i zaczepnie wkraczającą w przestrzeń przeznaczoną dla przechodniów
Nie mogłam się zatrzymać we wszystkich miasteczkach północnego regionu Côtes-du-Rhône: Côte-Rôtie, Condrieu, Crozes-Hermitage, Saint-Joseph. To następnym razem.
Wybrałam Condrieu.
Miasteczko wciśnięte w podnóże Masywu Centralnego, słynące z białego wina, viognier, które jest tu u siebie od czasów rzymskich. Miejsce wyśmienite: nasłonecznione stromizny opadają tarasami w kierunku Rodanu. Chciałam kupić wino na wieczór. Wino z regionu Côtes-du-Rhône.
Zaparkowałam gdzieś w centrum sennego, chyba nie tylko o tej porze, miasteczka. Miły starszy pan z bagietką pod pachą pokazał mi, gdzie mogę znaleźć miejscowe wina. “Dwa kroki stąd. Wielki sklep”, powiedział, zataczając łuk ręką. Wyczułam zrozumienie w jego głosie. Wiadomo, turyści, głównie o to im chodzi! Mój wzrok padł na bagietkę. Uśmiechnął się.
“Dziwny kształt”, powiedziałam, rysując w powietrzu palcem zawijas, bo taka właśnie była ta bagietka. Igrek z zawijasem. Trochę jak zbieg Saony i Rodanu, pomyślałam, bo stale kołatało mi się w głowie to słowo: „konfluencja”, zbieżność, No dobrze, może trochę przestrzeliłam z tym porównaniem!
„Nigdy takiej nie widziałam”, zwróciłam się do miłego pana.
“Bo to nasza, stąd, tylko tu się ją wypieka w takim kształcie, baguette condriale, ale nie znajdzie pani w Google”. Roześmiał się. “Pasuje do niej świetny kozi ser, rigotte de Condrieu, polecam!”.
“Czy tu obok, w piekarni, znajdę jedno i drugie?”. Skinął głową.
Było. Kupiłam. Esowato-igrekowatą bagietkę i krążek rigotte. Przepołowiony, wyglądał ponętnie, A może to mój głód po porannych słodkościach czynił go w moich oczach takim.
Sklep z lokalnymi winami był rzeczywiście o dwa kroki. Weszłam w miły chłód i rozproszone, łagodne światło.
Zapytałam o wina czerwone. Wiedziałam, że jestem na terytorium białego, ale poniżej Condrieu, poniżej winnic z białym viognier, leżało Saint-Joseph. A to oznaczało moje ulubione syrah, sziraz!
Młoda kobieta o pulchnych, bardzo proporcjonalnych kształtach, z iskierką w oku pożeglowała, odrzucając w tył bujne, ciemne włosy, w kierunku półek, na których stało to, co chciałam. Delektowałam się przez kilka chwil, przebiegając wzrokiem po nalepkach. Dużo mniej delektowałam się cenami! W końcu wybrałam:
Cuilleron
Saint-Joseph
2014
Les Pierres Sèches
Rozmawialiśmy późnym wieczorem w Arles przy winie z Saint-Joseph, winie o zapachu fiołków i garbowanej skóry. Pełne, prawie majestatycznie owocowe. Warte mojego przystanku na drodze do Arles i wizyty w miejscowości, z której pochodzi jedyna znana mi dotychczas bagietka z zawijasem! Rigotte pasował do tego wspaniale!
W rozwiązaniu etymologicznego problemu, skąd pochodzi słowo „bouchon”, oznaczające lyońskie restauracyjki, pomógł mi nie tyle Google, ile moi znajomi, którzy, zanim przenieśli się bardziej na południe jakiś czas w Lyonie mieszkali. Wersji jest kilka, no może i dwadzieścia kilka, śmieli się, bo tyle jest „bouchons”, ale jak prawie wszystko w Lyonie, i to słowo ma związek z tkaczami jedwabiu, którzy pożywiali się w małych stołówkach, jadłodajniach, gdzie podawano smaczne, ale skromne, a przede wszystkim tanie potrawy. Na drzwiach do nich zawieszano wiązki gałęzi, po „lyońsku” – „bousche” – i stąd francuska wersja: „bouchon” …Taka zbieżność słów, fonetyczna, bo nie znaczeniowa. Swoista „konfluencja”, stapianie się w jedno nie ciągów wodnych, a językowych, kulturowych.