Anna Kłosowska, Opowiadanie na odświrusowanie: Różowa zalotność barwinków

When God does His work, you sit!” Alice z Home Depot

Mała, żółta karteczka krzyczała dużymi czerwonymi literami: KWIATY. Nawet nie dodałam: !!!, to nie było potrzebne. Za każdym razem, kiedy otwierałam kompa, te dwa kolory rzucały się nie tyle „w” oczy, co „do” oczu, bo przylepiłam ją do wieka. Zawsze tak robię z przypomnieniami, tylko nie zawsze na nie reaguję! Ta karteczka była już trochę pomięta…

Miałam też drugie przypomnienie: w kalendarzu Google. Właśnie się odezwało. Po raz któryś. Puste donice w maleńkim patio przed domem wołały smutną pustką wnętrza, żeby je nakarmić kolorem. Wyrzuciłam kilka dni temu pożółkle, zmęczone całorocznym kwitnieniem niecierpki. Konieczne były zamienniki!

Pojadę po nowe niecierpki, pomyślałam! W baśniowych barwach. Bugenwilla niezmordowanie produkowała fioletowo-niebieskie kwiaty i potrzebowała towarzystwa pasującego bujnością koloru.

Lipcowy wieczór na południowej Florydzie, to często chmury, deszcze i burze na horyzoncie. I upał, ale to chyba jasne! Moje wychodzące na zachód okno przestrzegało przed możliwością złego humoru Pani Natury: szarości w najróżniejszych odcieniach kłębiły się i groźnie przemieszczały coraz bliżej, pomrukując, jakby sobie nie mogły znaleźć spokojnego kąta do snu…

Więc najbliższe Home Depot! Tam powinnam znaleźć co potrzebuję, a to tylko dziesięć minut od domu. I tam, w części „wszystko dla ogrodu”, wielka plandeka chroni przed słońcem i deszczem: nawet jeśli lunie tropikalna ulewa, zdążę się schować do środka.

Pojechałam.

Nikogo! Ani klientów, ani obsługi. Po co mi maseczka, przemknęło mi przekornie przez głowę? Wózek chrobotał mało sprawnym, albo przepracowanym kółkiem, ale nie przeszkadzało mi to, bo przecież wiedziałam, gdzie iść i załatwić wszystko w parę minut. Sześć donic, z czego dwie wielkie, więc osiem sadzonek wystarczy.

Moją uwagę przykuły drobne kwiatki. Płaskie, o pięciu płatkach, w zalotnych kolorach różu. Bardzo popularne, to wiedziałam…Wzrokowo je znałam. Pochyliłam się nad doniczkami, żeby zobaczyć nazwę.

Periwinkles, usłyszałam głęboki głos.

O kilka kroków ode mnie stała duża kobieta o wybujałych, pełnych kształtach, w wielkim czerwonym fartuchu z napisem „Home Depot”. A u góry w lewym rogu: „Hi, I’m Alice!”. Zsunęła maseczkę, trzymała ręce na biodrach. Jej lśniącą, ciemną, napiętą, gładką skórę pięćdziesięcioparolatki pokrywały kropelki potu. Wilgotność, wilgotność przed burzą. Też ją odczuwałam. A swoją drogą zawsze podziwiam tę cerę u czarnych kobiet. Dużo naturalnego kolagenu numer jeden! Tylko pozazdrościć!

Robiło się coraz bardziej parno, jeśli to w ogóle było możliwe! Wiatr zaczął nagle łomotać coraz plandeką.

– Świetne, łatwe w obsłudze, urocze, potrzebujesz na rabatki?

Rozmawiała ze mną, ale rozglądała się dookoła, a raczej patrzyła co chwilę w górę, skąd, gdzieś, z daleka na razie, zaczynały dochodzić coraz głośniej pomruki grzmotu.

– Nie, do donic. Gestem ręki pokazałam kształt i wymiar.

– Nadają się doskonale, ale wbrew pozorom, delikatne. Trochę jak meksykański wrzos. Wygląda solidnie, ale jest wrażliwy.

Wysunęła podbródek w kierunku następnego rzędu sadzonek. Spojrzałam. Liliowe obłoczki drobniusieńkich kwiatów rozłożone na równie drobnych listkach soczystej zieleni.

– Wyglądają na silne, wręcz krzepkie, nie wydają się delikatne!

– Są wytrzymałe, ale wrażliwe, chociaż nie kruche, nie. Mmm, pokręciła przecząco głową i zakołysała biodrami. Mmm, no Ma’am, kruche nie! Niejedno przetrwają, sezon deszczowy im nie straszny, ale są wrażliwe. Jak wszystko, jak my. Trochę jak my wobec Niego. On jest teraz czymś zajęty. Spójrz w górę, jest zły! Nie powinnyśmy stać na drodze, przeszkadzać …przyjdzie nasz czas, kiedy On zrobi swoje!

Grzmot się przybliżył. Wcisnęła głowę w ramiona.

– Nie lubię burzy. Nie lubię. Mogę powiedzieć spokojnie: boję się burzy! Tam na górze, wskazała pulchnym palcem w kierunku plandeki, tam na górze, On pracuje. When God does His work, you sit! Tego uczono mnie w domu. Mmm! Przeczekaj, kiedy nie można inaczej!

Roześmiała się ukazując rząd złotych zębów.

– U mnie, na Jamajce tak się mówi. Kiedy Bóg robi swoje, ty człowieku siedź cicho! Czekaj w pokorze, boś malutki, jak te roślinki. Przyjdzie i twój czas. Wyglądam solidnie. Prawda?

Nie czekała na odpowiedź. – A jednak boję się burzy. Weźmiesz je? Wskazała na kwiatki.

– Wezmę jedne i drugie.

Poryw wiatru siłował się z plandeką. A właściwie raczej bawił się nią, świadomy swojej przewagi. Jak kot z myszką. Grzmot przybliżał się szybko.

Nie zdążyłam zapłacić, kiedy Alice już zamykała jedną stronę wielkiej, ciężkiej bramy. Chciała wejść do środka. W bezpieczeństwo.

Umieściłam periwinkles i dwie doniczki meksykańskiego wrzosu w plastikowym koszu w bagażniku i ledwo to zrobiłam, chlusnął deszcz. Ściana deszczu. Wodospad. W sekundę byłam kompletnie mokra. Wzruszyłam ramionami. Przejdzie. A po burzy będę mogła zasadzić moje kwiatki i w donicach na małym patio zagoszczą barwy zalotnego różu i liliowe delikatności…Coś innego niż w poprzednich latach…Mmm! Yes ma’m.

Burza szalała, kiedy podjechałam pod dom. Wiedziałam, że nikt nie przywita mnie radośnie na progu. Wiedziałam, dlaczego. Ociekałam wodą, więc szybko zdjęłam z siebie wszystko, zarzuciłam ręcznik i weszłam do sypialni.

Siedziała pod narzutą. Jak zwykle, kiedy jest sama w czasie burzy, chciała czuć się bezpiecznie, być niewidoczna…

Pasowałabyś do Alice z Home Depot, pomyślałam! Mmm! Siedzisz tu cichutko, bo „On pracuje”. Pogłaskałam wybrzuszenie pod tkaniną, które odpowiedziało intensywnym merdaniem ogona z najpewniejszego w tym momencie miejsca psiego świata!

Zrobiłam sobie mocną herbatę i zasiadłam do Google: „barwinki”, tak nazywały się po polsku kwiatki, które przywiozłam do domu zamiast niecierpków. Barwinki w zalotnych kolorach różu. Będą świetnie pasować do fioletowych niebieskości bugenwilli.

Nauczyłam się dziś dwóch rzeczy, pomyślałam: odeszłam od rutyny, i to nie na siłę, z przymusu, bo normalność przyjęła inne oblicze, ale spokojnie, z wyboru. A odchodzę od utartego rzadko i z pewnym bólem, bo nie umiem pokonać w sobie bariery wygody sprawdzonego, zaakceptowanego przez siebie postępowania.

A warto było. Po prostu po to, żeby spróbować czegoś innego. Na przykład zalotnej różowości barwinków i delikatności meksykańskiego wrzosu.

A poza tym?  A poza tym może powinnam czasem „usiąść”, kiedy dzieją się rzeczy, które przekraczają możliwości mojego działania, mojej ingerencji! Na które nie mam wpływu. Jak teraz, w „pandemonicznych” czasach. Pogodzić się z własną słabością wobec potężniejszych ode mnie sił. Nie na zawsze, bo nie jestem krucha, nie, jestem jak meksykański wrzos, dam sobie radę! Mmm, tak!

Dzięki, Alice z Home Depot!

Od jutra będę patrzyła na zalotną różowość barwinków…