Anna Kłosowska, Opowiadanie na odświrusowanie:
Z życiem pod falę…

Dopiero kiedy postawiłam bosą stopę, zdałam sobie sprawę, jak bardzo brakowało mi pieszczoty ziarnistego, chałwowego piasku.

Ponad dwa miesiące nie byłam na plaży! Co prawda, to nie była „moja” plaża, na jej otwarcie musiałam jeszcze kilka dni poczekać. Ale sąsiednie county, Palm Beach, już rozwarło szeroko ramiona dla spacerowiczów, tych co biegają i pływają. Tylko te trzy czynności. Bo wszystko było wyspecyfikowane na solidnej tabliczce przy wejściu. Aż mnie przeszedł taki dreszcz nieprzewidywalności! Że ta tabliczka wygląda jakby tam miała zagościć na długo. Po lewej stronie, na zielono, co wolno, po prawej, na czerwono, czego nie. Przez prawą stronę tablicy mój wzrok się prześlizgnął. Lewą chętnie przyjęłam do wiadomości. I weszłam. Boso.

Ciepły piasek. Delray ma długą, nęcącą, lekko wijącą się linią brzegową plażę. Częściowo obsadzoną ratownikami czuwającymi w pastelowych, ale nie rozkosznie różowych, bo to nie South Beach, mini domkach. 

Flagi żółte. Przybojowa fala, delikatna, figlarna, obmyła kusząco moje stopy. Nie byłam ubrana na plażę, bo ocean zwabił mnie, kiedy jechałam wzdłuż wybrzeża, ze spotkania, z którego mogłam wrócić do domu w piętnaście minut highwayem. Ale skierowałam samochód nad wodę…Albo może sam się skierował? 

Zatrzymałam się dalej od szalonej, turystycznej, Atlantic Avenue, wzdłuż której restauracje, bary, kawiarnie były co prawda już otwarte, ale niezbyt oblegane.

W miasteczku odnotowałam od razu praktycznie całkowity brak maseczek na twarzach. Ludzie siedzieli w ogródkach, grupkami, trochę oszołomieni szczęściem wychodzenia i przebywania razem, jakby tęsknota bliskości pokonała obawę. Zresztą, bądźmy rozsądni: zamierzali jeść, więc pantomimę zakładania i zdejmowania maseczek sobie tak czy inaczej musieli darować! 

Na plaży prawie pusto. Dawno takiej plaży nie widziałam. Ludzie starsi, dojrzali, utrzymywali, usiłowali utrzymać odległość, ale młodsi stali i chodzili w zwartych grupkach. No i ręczniki! A na nich stęsknieni słońca gwałciciele zasad wypisanych po prawej stronie tabliczki przy wejściu. Nie wolno się opalać! 

Pozwoliłam oceanowi oblizać stopy tym ostatnim tchnieniem przypływowej fali, która traci rozpęd i całą energię wcześniej, zanim przybije do brzegu, jak młody pies, co wybiega się, wyszaleje, a potem legnie zmęczony przy nodze.

Przeszłam strefę ratowniczych mini chatek i teraz wędrowałam przez część wydm, na które powciągane zostały nudzące się brakiem użyteczności wąskie oceaniczne kajaki i katamarany. Masztowe liny wystukiwały w powiewie silnego, południowego wiatru, synkopowaną melodię nostalgii…

To tutaj zwykle zanurzam się w słoną, pachnącą algami i rybami toń…

O kilka metrów od brzegu zobaczyłam młodą kobietę. Wchodziła powoli, z namaszczeniem, ostrożnie. I dopiero za moment zauważyłam, dlaczego. Maleńkie rączki trzepotały na wysokości maminej piersi. Niosła przed sobą kilkumiesięcznego malutkusia w błękitnej czapeczce. Odwracała się w kierunku brzegu, kiedy fala trochę za wysoko podchodziła i wtedy widziałam rozradowany buziak ubranego w ciemno niebieski kombinezonik malucha. Coś pokrzykiwał. Pewno pierwsza taka kąpiel. Urodzony tuż przed zarazą.

Przechodziłam powoli, zafascynowana tym widokiem: mama pokazywała małemu świat. Nowy, radosny świat! Tyle że ja nie weszłabym tak do oceanu. Fala jest, a raczej wygląda łagodnie, ale dno kilka metrów od brzegu zdradliwe! Uskoki sprawiają, że, można się nagle, niechcący, znaleźć pod wodą. I nic w tym groźnego, jak się jest samemu lub w towarzystwie dorosłych. Ale z takim maleństwem? Rozejrzałam się. Na brzegu, dwa granatowe ręczniki, błękitna torba z rzeczami dziecka. Zabawki rozrzucone na piasku tuż obok.

Poszłam dalej mając wciąż w oczach ten obraz mamy i błękitnej czapeczki. No i tych trzepoczących się na przywitanie z oceanem rączek!

– Niezbyt bezpiecznie, prawda? Usłyszałam za sobą. W przepisowej odległości za sobą. Szłam na północ, wiatr nie zagłuszał słów. Odwróciłam się.

Mężczyzna w średnim wieku uśmiechnął się i wskazał ręką za siebie. Stanął i po wahaniu powoli zawrócił. Ja chwilę się wahałam, ale zrobiłam to samo.

Kobieta weszła jeszcze trochę dalej i odwróciła się, bo nadchodziła trochę wyższa fala. Było jasne, że ta fala będzie silniejsza, nie silna, ale silniejsza. Zrozumiała, chciała wracać. W czasie spokojnego przypływu lekka fala przechodzi kołysząc, zawracając cię do brzegu, ale potem, odchodząc, ciągnie w głąb. 

Zasłoniła dziecko, fala przeszła. Spojrzała na nas.

– Potrzebujesz pomocy, krzyknął mężczyzna przysłaniając usta dłońmi.

Przeczący ruch głowy. Wyraźny. Starała się iść do przodu. Musiała bardzo zręcznie osłonic dziecko, bo dalej radośnie piszczało, widać słona woda nie dostała się do oczu ani buzi.

 – Nie, zawołała głośno w naszą stronę. – Dam radę!

Właściwie chciałam w tym momencie odejść. Ale mężczyzna, w słomkowym kapeluszu z czerwoną taśmą wokół ronda, szczupły, atletycznie zbudowany, ogorzały, tak jak wyglądają ludzie stale przebywający wśród natury, zrobił jednak kilka kroków w stronę kobiety. Woda sięgała jej po uda, kiedy zawołała:

– Nie podchodź, proszę! Powiedziała to spokojnie, ale stanowczo. – Dam radę!

Cofnął się. Ona się lekko potknęła, ale nic, dała radę, brnęła z widocznym wysiłkiem w kierunku brzegu. Może zbyt nerwowo.

Odeszłam, z pewnym ociąganiem, kiedy miała wodę na wysokości łydek, a pieszczotliwa fala wspomagała teraz jej wysiłek. 

Dziwna sytuacja, pomyślałam, tak zwykła, tak banalna, a tak uwikłana w pandemiczną rzeczywistość. Czy tylko pandemiczną?

Czy umiałabym podjąć decyzję, gdyby tej młodej kobiecie potrzebna była pomoc? Czy umiałabym racjonalnie, w sposób przemyślany. Zrobiłabym pewnie to, co większość z nas zrobiłaby odruchowo, instynktownie: weszłabym do wody, żeby pomóc. Ale kobieta mogła sobie tego nie życzyć z powodu obawy zarażenia koronawirusem: bezpośredni dotyk, bliskość, to, co weszło nam już praktycznie w mózg (bo nie w krew) jako „nie wolno!”.

A co, jeśli pomoc byłaby konieczna? Gdyby się potknęła, z tym dzieckiem w ramionach, przecież ono nie było nawet w szelkach, nie mogła go wypuścić ze swoich objęć? Co wtedy?

Odwróciłam się z odległości dobrych dwustu metrów. Kobieta siedziała na piasku, tuz przy brzegu, z pochylona głową, z dzieckiem bezpiecznie usadowionym między udami. Pewno zdała sobie teraz dopiero sprawę, co zrobiła. Co groziło jej i małej błękitnej czapeczce…

Poszukałam wzrokiem mężczyzny, który stał ze mną na brzegu. Szedł w sporej odległości za mną, rozmawiał teraz przez telefon. Opowiadał? Zauważył mnie, dotknął ręką ronda słomkowego kapelusza takim nieprecyzyjnym gestem pozdrowienia.

W drodze powrotnej słuchałam kolejnej części audiobooka, którego fragmenty towarzyszyły mi od kilku dni. Michel Houellebecq, najbardziej uznany francuski pisarz współczesny. „Serotonina”. Mogłam znieść tę powieść tylko w niewielkich dawkach, tak bardzo przepojona była pesymistycznym, dystopijnym patrzeniem na nasz świat. 

Takie studium samotności, pasywnej destrukcyjnej degrengolady, wpisanej w tło degrengolady społecznej, politycznej. Wiwisekcja społeczeństwa obrosłego w humanizm, wychowanego na humanizmie obróconym teraz na nice. Społeczeństwa bez solidarności, więzi…Trafna wiwisekcja, ale…

Ale, pomyślałam, ja weszłabym do tej wody, tak jak pan w kanotierku przewiązanym czerwoną wstążką, tak jak kilkoro młodych chłopców, którzy stali w grupce trochę dalej od nas i patrzyli w naszą stronę. Weszlibyśmy, żeby pomóc młodej kobiecie, która trochę przeliczyła się z sytuacją i małemu człowieczkowi w błękitnej czapeczce, który pierwszy raz zetknął się z oceanem. Z życiem pod falę…