Anna Kłosowska/opowiadanie/odświrusowanie

To prawda, że kiedy pracuję, to zagrzebuję się kompletnie w swoich wirtualnych papierzyskach. Dlatego nie zauważyłam! Do tego byłam głodna i starałam się skupić jeszcze bardziej, skoncentrować, prawie jakbym chciała uruchomić „trzecie oko”, mistyczną, ezoteryczną, magiczną siłę, która pozwoliłaby mi widzieć niewidzialne. Ale tak dobrze nie piszę i nie takie tematy podejmuję, żeby odwoływać się do pojęcia, z którym związane jest poznanie ponadrzeczywistości. 

W każdym razie chciałam skończyć coś, co zaczynałam już kilka razy i za każdym razem trudno było mi wybrnąć z mojej własnej narracji. Wciągała mnie nie tam, gdzie chciałam ją kierować. No a poza tym, jak już wspomniałam, byłam głodna,

Dlatego nie zauważyłam. Zdjęcia. Na Whatsapp. Od mojego brata: bochenek chleba, a właściwie nie bochenek, bo nie wiem, czy można tak powiedzieć na chleb z formy. Ze szklanej formy, takiej, jakiej tu używam do pound cake. 

A więc chleb z formy. Pachniał na tym zdjęciu, panoszył się, kusił, znęcał nad moim głodem! Ciemna skórka. Na pewno chrupiąca. Cała kuchnia spowita w tym zapachu domu, zapachu spokoju, bezpieczeństwa, sytości, też emocjonalnej. W tle okno z widokiem, który tak lubię: widokiem na wiosnę, na maj, na ten rodzaj niepowtarzalnej zieleni. Kiczowatej w swoim realizmie. Nierealnie realnej wiosny tego roku…

Uśmiechnęłam się. Ja bym nie wytrzymała i zanim zrobiłabym zdjęcie, urwałabym już kawałek skórki. Zawsze tak robiłam, kiedy posyłano mnie po sitek albo praski do sklepu na rogu. Uważałam, że to moje prawo. Poszłam, przyniosłam, ale coś mi się należy! Trochę roszczeniowa postawa, ale mama, nasza supertolerancyjna mama, machała ręką. „Znów nie wytrzymałaś?”. No nie, mamo. Może dlatego nie posyłano mnie po chałkę? 

„Zgadnij” widniało pod zdjęciem. Nie musiałam. Wiedziałam. To był chleb żytni, dzieło rąk mojego brata, na własnym zakwasie. Bez spulchniaczy, nadmiaru soli. Wyczarowany powoli, spokojnie, cierpliwie. Pierwszy chleb własnej roboty! 

Było już za późno na rozmowę, za późno po jego stronie Wielkiej Wody. „Pogadamy jutro?”. „Jasne, spójrz!”. Dzwoneczek obwieścił kolejne zdjęcie. Tym razem okrągły chlebek posypany ziarnami. Zabrakło form, pomyślałam, ale przecież takie szklane były w domu dwie. Sama je przywiozłam lata temu. No nieważne.

Nie wiem, czy tego roku pojadę do Warszawy, do moich ukochanych miejsc. Czy otworzę kredens, który stale jeszcze pachnie dzieciństwem, czy wyjmę z niego dwie staromodne, przedwojenne filiżanki z Ćmielowa. Takie nie od kompletu, pozostałości po dużo starszym rodzinnym domu, którego nigdy nie znałam, bo zginął w czasie wojny. 

Czy tego lata spróbuję powideł mojego brata, powideł pieczonych, a nie smażonych? Może jakiś słoiczek albo dwa brat schowa głęboko, żeby ich sam nie mógł znaleźć!

Taki czas, czas wirtualnych wizyt, czas odkładania, przekładania, może nawet zaprzeczania, niedopuszczania do siebie tego, co z globalnej, szeroko otwartej rzeczywistości, ze swobody poruszania się, zacieśniło się, zasznurowało, zamknęło, w jakieś duszące, krępujące więzy.

Wszyscy szukamy, wszyscy się potykamy, wszyscy usiłujemy się odnaleźć w tym nowym, usiłujemy przewidzieć nieprzewidywalne: ten nasz nowy, inny świat. Nasz, ale nie nasz. Świat wiosny, która jak co roku nastąpi, bo to jej wieczne prawo i świat naszej całkowicie nieprzewidywalnej przyszłości.

Patrzyłam na te dwa zdjęcia. Już byłam w swojej kuchni i wstawiłam do tostera dwa kawałki chleba. Z formy. Chleba z bardzo długą listą składników wydrukowaną drobnymi literami na boku plastikowego opakowania. Pewno jest w nim i żyto. Między innymi. Może?

Dwa tosty leżały teraz przede mną na małym deserowym talerzyku. Jest coś bardzo racjonalizującego, bardzo stabilizującego, ciepłego w pieczeniu. Mam dwie szklane formy, takie jak te, które zawiozłam kiedyś mamie do Warszawy. Używam ich do moich pound cakes, które zresztą powinny się nazywać four pounds cakes, bo przepisy przywiezione tu do nas z Europy gdzieś w XVIII wieku, mówiły o równej ilość (funcie), mąki, masła, jajek i cukru! Całe szczęście, że tylko nazwa po tym przepisie została!

„Jedna pękła”, przyszło nagle z daleka, kiedy już wtapiałam zgłodniałe zęby w chleb z rodzynkami, bo na ten się w końcu zdecydowałam. Długa lista składników na boku opakowania. Ale ja potrzebowałam pocieszenia, serotoniny! Otworzyłam miód z kwiatów florydzkich pomarańczy. Pachniał… pachniał świetnie, tyle że zupełnie inaczej niż ten  gryczany, kupowany od właściciela pasieki w Serocku. Nie drapał w gardle bursztynową, lekko cierpką słodyczą. To też trzeba na razie odłożyć. Ten miód sprzedawany na serockim targu.

„Pękła”. I zdjęcie błękitnej filiżanki z emotikonką ☹. „Chciałem napić się herbaty i zjeść kawałek mojego pierwszego chlebka z powidłami, a ona mi się pękła”

Te dwie filiżanki, o błękitnym rzuciku, z cienką złotą obwódką, to był symbol trwania i przetrwania, drobiazg, który ocalał z szaleństwa, pożogi, przeoranej rzeczywistości, przenicowanego bytu, z wojennego pandemonium…Piła z nich moja babcia, jedząc ulubioną bułkę paryska z dżemem, a przed nią moja prababcia. 

Zobaczyłam moją babcię z filiżanką w ręku i siebie z kubeczkiem w truskawki, jak siedzimy przy okrągłym stole pokrytym czeczotowym fornirem, którego wzory pobudzały moją fantazję i wynajdywałam całe historyjki na ich temat. Opowiadałam je babci, a ona cierpliwie słuchała. „To takie twoje odczynianie, Aniu”, mówiła wtedy. Bo z reguły te fantazje, historyjki, przychodziły mi do głowy, kiedy potrzebowałam pocieszenia. I sama bułka z dżemem nie wystarczała. Kiedy coś w moim życiu kilkulatki mnie zaskoczyło, zabolało, kiedy czegoś nie rozumiałam. Czegoś się bałam. I chciałam, żeby to poszło precz, przepadło! To było takie moje, dziecinne „odczynianie rzeczywistości”, która mi nie pasowała.

Chleb z formy mojego brata, z bardzo krótką listą składników: zakwas, mąka żytnia, trochę pszennej, nasiona dyni i słonecznika, sól do smaku. Ten chleb też jest odczynianiem. Taka reakcja na to, czego nie umiemy sobie wytłumaczyć tak do końca, racjonalnie i logicznie, to znaczy po ludzku, po naszemu, a to co dzieje się wokół tak wytłumaczyć się nie da. 

Więc pieczemy chleb, którego piec nie musimy, na pewno jest zdrowszy niż kupny, ale nie mielibyśmy czasu go piec, gdyby w naszą „normalność” nie wdarła się brutalnie, z wielkim zgrzytem, pandemia.

Każdy ma swój sposób na to odczynianie obawy, lęku, strachu, niepewności. Każdy z nas piecze swój chleb. 

Ja na przykład piszę od niedawna krótkie opowiadania. Żeby odreagować. To jest moje „odczynianie”, mój sposób na tę nienormalną normalność, która zagnieździła się w naszym życiu. Na tę abstrakcję, która pochłonęła nasz ogarnialny realizm.

A filiżankę w błękitny rzucik mój brat sklei. Nie można jej będzie używać, ale będzie można ją dotknąć, zatrzymać na niej wzrok. Wspomnieć ręce, które ją trzymały. Symbol przetrwania wojennego pandemonium, wirusowej pandemii, a może czegoś jeszcze, na razie nieprzewidywalnego, nieogarnialnego….