Anna Kłosowska/Opowiadanie/Odświrusowanie/ wirus/koronawirus/pandemia/Wiewiórka

Czytałam New York Times w moim odgrodzonym siatką od bujnej florydzkiej przyrody patio. Zaaferowana tym, co się dzieje w naszym zawirowanym świecie, nie od razu zauważyłam świdrujące, wypukłe, lśniące paciorki oczu. 

Za ogrodzeniem siedziała, w bardzo malowniczej pozie, szara wiewiórka. Ciekawska wiewiórka.

Może miała ochotę spróbować świata po drugiej stronie siatki, mojego, ograniczonego teraz bardzo, w sensie dosłownym i niedosłownym, nie tak wolnego jak jej, świata?

Z pewnością nie miała pojęcia o koronawirusie. O naszych przemyśleniach, przewartościowaniach, rozterkach. O obawie, strachu. Nie.

Jednak coś się ostatnio i w jej życiu zmieniło. To prawda. Odnotowała to. Było nas w jej środowisku, na jej terenie, w jej przestrzeni, więcej. W ciągu dnia było nas więcej. Nie jeździliśmy do pracy, nie wyjeżdżaliśmy na zakupy, żeby zabić czas, nie jeździliśmy do kina, do restauracji. Oglądaliśmy nerwowo wiadomości, siedzieliśmy przy komputerach, z tabletami, telefonami. Pracowaliśmy w domu, a kiedy wychodziliśmy przed domy, rozmawialiśmy z sąsiadami, stojąc daleko od siebie. 

Moja wiewiórka wiedziała, instynkt jej to podpowiedział: pojawiło się większe prawdopodobieństwo łatwego cateringu, darmowego lunchu! Nie trzeba się trudzić zbieractwem. Tak sobie myślała ta moja szara wiewiórka. Dostrzegła szansę na trochę inne, może trochę lepsze, na pewno rozleniwiające życie. Życie bardziej nastawione na konsumpcję. Mniej na myślenie, jak zdobyć codzienną strawę. 

Jasne, że i psy wychodziły znacznie częściej. Niektóre, kompletnie bezrozumnie starały się ją złapać. Ona wiedziała, że to niemożliwe! Ale one chciały się przypodobać swojemu panu lub pani, więc szczekały, biegły ku niej. Czasem wręcz zawzięcie. Ignorowała te, które były na smyczy. Niektóre miały instynkt dogonienia i złapania po prostu w genach. Przed tymi bardzo zdecydowanie pomykała na drzewo! Jednak prawie zawsze była to dla niej zabawa, tyle, że teraz częstsza niż zwykle!

Ale odbiegamy od mojego patio. 

Może jakiś wpływ na zainteresowanie tej „mojej” wiewiórki miał fakt, że przede mną stała miseczka pełna różności, powiedziałabym, wiewiórczych przysmaków: włoskich i laskowych orzechów, migdałów, nerkowców…Może, może to miało wpływ.

Chrupałam je, spoglądając w gazetę i zezując na wiewiórkę. Coraz więcej zezowałam, coraz mniej czytałam. 

W końcu odłożyłam New York Times. Ona, wiewiórka, siedziała za siatką mego patio. Ja przed. To znaczy ona była na wolności, a ja w zamkniętej przestrzeni. Byłam ograniczona. Nie tylko siatką. Byłam ograniczona panowaniem wirusowej zarazy. Obowiązującymi teraz, nagle innymi, nowymi regułami życiowej gry. Obowiązującymi nas wszystkich, jeśli chcieliśmy kiedyś powrócić do tego, co normalne. Do tego, co nazywaliśmy „normalnym” przed, do tego, co uważaliśmy za przyzwoity, akceptowalny porządek rzeczy. Inaczej: jeśli chcieliśmy powrócić do pewnej projekcji, do założeń życia SPRZED. Osobiście nie uważam tej koncepcji powrotu za optymistyczną i perspektywiczną, ale to nie jest opowiadanie o mnie, a o wiewiórce.

Dość nagle, kiedy tak patrzyłam na uroczą, wywołującą w mózgu emocje rozrzewnienia pozę szarej wiewiórki o białym brzuszku, wyświetlił mi się przed oczyma obraz.

Jedno z moich ulubionych płócien, wykonane przez malarza z czasów, kiedy rodziły się Stany Zjednoczone. John Singleton Copley, „Chłopiec z wiewiórką”.

Tak się ten jego obraz nazywa. To portret przyrodniego brata autora. Ile razy jestem w Bostonie, i ile razy mogę choć zerknąć na oryginał w Museum of Fine Arts, tyle razy wychodzę potem z przeświadczeniem, że to jest wyjątkowy portret. Nie tylko pozującego do niego modela, ale i…wiewiórki. 

Wiewiórka siedzi na stole, a z ręki chłopca o delikatnej twarzy, roztargnionego, zamyślonego, spływa cienki, złoty łańcuszek, który kończy się wąską obróżką wokół szyi zwierzątka.  Wiewiórka zabawka, wiewiórka na smyczce-cacuszku, która pozwala jej się poruszać tylko tam, gdzie jej młody, niefrasobliwy właściciel na to pozwoli. Wieczna kwarantanna w dostatku. Taka normalność na sznurku, ale jedwabnym. Normalność zaakceptowana z przymusu, bez możliwości wyboru. Ale nie nienormalność nieszczęśliwa! Chrupie sobie oto ta „łańcuchowa” wiewiórka coś smacznego. 

Wiem, że nie powinnam była tego robić, ale wzięłam kilka orzechów z miseczki. Lekko uchyliłam drzwi patio. Moja wiewiórka spojrzała na mnie zaciekawiona, a może w oczekiwaniu. Odskoczyła, kiedy rzuciłam przysmaki w jej kierunku. Już za chwilę była z powrotem i zajadała nerkowca.

Copley był malarzem dorabiającej się burżuazji. Szybko zyskał uznanie. Jakość jego pędzla o niebo przewyższała to, czym dysponowała wtedy Nowa Anglia. Jego portrety, inne, pełne życia, pasteli, półcieni, świetnie oddanej perspektywy, zachwycały w porównaniu ze sztywnymi, płaskimi, surowymi podobiznami, tworzonymi przez jego kolegów malarzy.

W Bostonie tamtych czasów dobrego malarstwa nie było! Zamówienia sypały się lawiną, bo przecież dorabiający się kolonizatorzy chcieli uchwycić „na zawsze” swoje sukcesy, swój dopiero co osiągnięty, zamorski, kolonialny dobrobyt. Pokazać to światu, swojemu światkowi raczej. Portrety ich samych, rodziny, dzieci. Grzeczne, syte, zadowolone, spełnione! Tak jak my lubimy pokazywać nasze uśmiechnięte, syte i zdrowe zdjęcia na platformach społecznych.

Copley nie mógł liczyć na artystyczny rozwój w mieście bez żadnych tradycji ani odnośników artystycznych. Poczuł to ogromne ograniczenie, może właśnie taki złoty łańcuszek, jedwabną smycz, która chociaż piękna, połyskująca, ograniczała jego swobodę artysty. Podjął ogromnie ryzykowną decyzję. Wyjechał z Bostonu, z Nowej Anglii i przeniósł się do metropolii. Wtedy podróż przez ocean to była ogromna niewiadoma! „Chłopiec z wiewiórką” był rodzajem reklamy. Miał pokazać technikę, opanowanie sztuki nowym odbiorcom, po drugiej stronie wielkiej wody. Taki ówczesny PR, tworzenie własnego wizerunku. Udało się. Dotarł i pozostał w Anglii, w sławie i chwale, do końca swoich dni. Dużo podróżował.

Copley odszedł od przewidywalnej normalności, w której mógł nudnie, ale wygodnie tkwić. I z czasem gnuśnieć. Poszukał czegoś nowego, innego, satysfakcjonującego bardziej niż zastane układy. 

Moja wiewiórka spałaszowała orzeszki. Rzuciła mi spojrzenie lśniących ślepi i pobiegła gdzieś w swoje wolne życie. Może do sąsiadów, którzy właśnie zaczęli się krzątać na swoim patio koło grilla.

Czy ta nasza przemożna chęć powrotu do tego co PRZED, do oswojonej, przystępnej swojskości, do wygody przyzwyczajenia, do wyobrażenia tego, co „normalne”, nie jest naszym ograniczeniem? Naszym łańcuchem, smyczą, którą sami trzymamy. Naszym brakiem wyobraźni, chęci zmiany? Bo jeśli po prostu wrócimy po tej okrutnej próbie, po tej pandemii, do tego co PRZED, to nigdy nie wyjdziemy z zamkniętego kręgu. Po prostu będziemy czekać na następny kataklizm. 

Ale w końcu to jest opowiadanie o szarej, sprytnej wiewiórce, która z pewnością wróci, licząc na kolejną porcję orzeszków. I ją dostanie. Bo lubię na nią patrzeć przez siatkę. Przyzwyczai się, będzie na takim niewidzialnym złotym łańcuszku. Wygodnym, luźnym, ale ograniczającym. Popadnie w stan upojenia nerkowcami i nie będzie już chciała szukać czegoś innego. Mimo że jest po tamtej stronie siatki. I ma wybór.