Opowiadanie na  odświrusowanie/wirus/koronawirus/pandemia/kolczyk

Wyjechałam do sklepu z długą notatką w telefonie: DO KUPIENIA. Podkreślone i wytłuszczone!

Chusteczki, żel odkażający były już od wielu dni w samochodzie. Tego dnia dodałam jeszcze maseczkę. Od dziś trzeba nosić w miejscach publicznych. Zawiesiłam ją przy lusterku. Kiedy ruszyłam, dyndała jak jakieś memento. Przesunęłam ją nieco poirytowanym gestem. Nie muszę jej mieć stale w polu widzenia! Spojrzałam na siedzenie obok: termos. Nie wyjęłam go z samochodu, odkąd jechałam spotkać się ze znajomymi. Długa droga. Gorąca herbata. To było ostatni raz przed ograniczeniami. Termos – pamiątka po poprzednich czasach!

Skierowałam myśli na zakupy: jakaż jestem zorganizowana! Nakręcałam się, czułam to. Może to była Coca Cola, którą piłam przed wyjściem, a może wielka porcja szpinaku, którą zjadłam na obiad.  A może potrzeba mi było samo dowartościowania? Jestem mądra, przewidująca, opanowana, mówiłam sobie. I bardzo chciałam w to uwierzyć. Radio grało stary przebój Fourplay, „Higher Ground”. Świetnie pasuje: jestem w lepszej pozycji, na wyższym gruncie, właściwie gotowa do ataku. Panika to nie ja! Ogarniemy to wszystko! To znaczy na razie zakupy, potem resztę!  To jednak chyba była Cherry Coke, pomyślałam… 

Jodie powitała mnie na progu mojego lokalnego warzywniaka. Właścicielka. Wymiana uprzejmości, bezwirusowych, bo zachowujemy dystans sześciu stóp. Jak nakazano! Ja nawet wolę dwa metry, ostrożniej. Weszłam. Jodie zabrała się za odkażanie rączek wózeczków.

Wyjęłam telefon i otworzyłam listę. Grube, żółte, gumowe rękawiczki sprawiały, że niepewnie mi się go trzymało, ale w wózeczku szybko lądowały owoce i warzywa. Szybko, bo znam ten sklep na pamięć. Dorzuciłam papaję, która nie była na mojej liście. Świetnie. Zabrało mi raptem kilka minut. Nie chciałam zbyt długo przebywać w tym miejscu! Strzeżonego…Wyminęłam zręcznie i skutecznie starszą panią odprawiającą modły nad ogórkami. 

Nie będę narażać siebie i innych. I nie chcę być narażona i zarażona! 

Zapłaciłam, wyszłam, pomachałam Jodie ręką. Pożyczyłyśmy sobie zdrowia. Uśmiechnęłyśmy się do siebie przez maseczki. Pewno świetnie widać i moje zmarszczki wokół oczu, pomyślałam, bo wyraźnie widziałam jej…To nie złośliwość!

W domu wyładowałam torby. Ostrożnie. Przynajmniej tak mi się wydawało. A jednak: postawiłam jedną na kuchennym blacie. Odruchowo. Stary odruch. Odkaziłam blat. Nauczę się. To wszystko stanie się wkrótce odruchem, normalnością, przyzwyczajeniem. Musi się stać, Nie mamy wyboru.

W czasie, kiedy przecierałam opakowania, otwierałam, przekładałam, układałam, co i raz to coś sobie burknęłam. Pod nosem, bo to nie takie najprzyjemniejsze burknięcia. Trochę jakbym warczała, bezsilnie. Jak moja mała suczka, kiedy chce być dzielna przy ogromnym psisku sąsiadów! Warczałam chyba na tego wirusa, ale on nieco większy ode mnie!

Skończone. Zapas owoców i warzyw oceniłam na jakieś dziesięć dni. Dobrze.

Żółte rękawiczki, wielorazowego użytku, innych nie mam, wylądowały w zlewie. Zostaną odkażone. Maseczka z bawełny, własnego szycia, bo kupić nie mogłam, też. Ciekawe czy się skurczy w praniu. Pewno tak.

Na koniec umyłam ręce. Trzydzieści sekund. Na wszystkie strony. Tak jak pokazywał filmik na Messengerze. Teraz wreszcie mogłam się podrapać w nos, bo przekornie swędział cały czas i w prawe ucho…

Gdzie jest kolczyk?

Mój kolczyk: białe złoto szczelnie i skrzętnie otacza obwarzankiem drobny brylancik.

Byłam tylko w jednym sklepie, musiałam go tam zgubić. Albo w samochodzie…

Jasne, zdejmowałam bluzę. W sklepie. Przez głowę. Idiotka. A kolczyk ma miłe konotacje, ogromnie mile. Szkoda kolczyka i ciepłych myśli z nim związanych. 

Nie zastanawiałam się, wsiadłam do samochodu, wróciłam pod sklep. Jodie spytała mnie czy czegoś nie zapomniałam. Nie, nie, zgubiłam tu gdzieś kolczyk. Czy ktoś nie znalazł? Pokazałam drugi, który stale tkwił w moim uchu. Brylant, spytała? Tak, ale też wspomnienie, powiedziałam.

Cały personel stanął na nogi. Sklep pusty, oprócz pani, która modliła się teraz nad pomidorami. Musi mieć żelazne zdrowie, przemknęło mi przez głowę. Albo bardzo, bardzo samotne życie…

Obie kasjerki pochyliły się, wypatrywały, świeciły latarka po kątach. Wielki ekspedient, z Jamajki, odsunął nas i zaczął szurać po podłodze ogromną szczotą, potem dokładnie ją obejrzał i pokręcił przecząco głową.

Przykro mi, narobiłam niezłego pandemonium! Przepraszam. Wyszłam przed sklep. Bluzę zdjęłam w sklepie, bo chłodzenie chodziło tylko, tylko, a spodziewałam się chłodu…

Ale co było potem? W jakimś instynktownym odruchu podeszłam do wózeczków. Klientów w międzyczasie było tylko kilku, poruszyłam kilkoma. Jodie wyszła za mną. Dopiero co przecierałam, powiedziała do mnie. No racja, to kompletnie abstrakcyjna sytuacja. Bluzę zdjęłam w sklepie.

Promień słońca przebił się przez liście drzewa mango. Już miałam się odwrócić w kierunku samochodu, kiedy moje oko wyłowiło skrzący blask. Na asfalcie.

Mój kolczyk! Leżał pod kółkiem jednego z wózeczków. Podniosłam go. Cały! Tylko sztyft nie przeżył, ale to przecież drobiazg!

Wróciłam do domu w euforii. Ściskałam w dłoni nie sam kolczyk, ale wspomnienia, całą narrację z nim związaną…

W domu poszłam umyć ręce. I wtedy dopiero zdałam sobie sprawę, że przez cały ten czas nie przestrzegałam ani ja, ani właścicielka, ani kasjerki, ani ekspedienci, żadnych środków ostrożności! 

Wszystko poszło w kąt. Nie miało znaczenia. Świeżo wytworzony odruch obawy ustąpił przed odruchem zwykłej pomocy. Taka reakcja pomimo. Wbrew? Odruch instynktownego, irracjonalnego, bezmyślnego zaprzeczenia temu, co się wokół toczy, co nas będzie coraz intensywniej pochłaniać, wymuszać na nas zmianę zachowania, życia, bycia. Bunt?

Długo myłam ręce. Dłużej niż trzydzieści sekund. Warte przemyślenia. Czy moje wspomnienie uosobione w rzeczy warte było tego, co zrobiłam?