Wielkanoc/opowiadanie na odświrusowanie

Z pewnym ociąganiem wyjęłam pudełko z wielkanocnymi ozdobami na stół.

Ciemnoniebieskie, z napisem „Royal Dansk”, jeszcze pachnie kruchymi ciasteczkami. Ale to chyba niemożliwe, to raczej moja wyobraźnia! Skojarzenie.
Przecież to nie czasy na jakiekolwiek świętowanie. Tak daleko, daleko odpłynęliśmy od „normalności”, od przyzwyczajeń, rytuałów, wygody rutyny. Tak dużo w nas strachu i niepewności.

Ale nie pozwolę się tak kompletnie „zaświrusować”! 

Uchyliłam wieczko. W środku sześć wydmuszek. Staranne i wprawne ręce nałożyły na chrupką skorupkę wzory tradycji, wzory przetrwania i kontynuacji. 

Dostałam je wiele lat temu w Nowym Jorku od mojej znajomej Litwinki. Ugne mówiła świetnie po polsku. Znała Gałczyńskiego i Jasnorzewską. Jasne, że spytałam, czy ma jakieś polskie korzenie.

– Nie, uśmiechnęła się, nie, to trochę bardziej skomplikowane. W każdym razie nauczyłam się, żeby odbierać polską telewizję. Wiesz, w tych dziwnych czasach, takich mniej normalnych.

Nie próbowałam nigdy po tej pierwszej rozmowie wniknąć w to, skąd zna tak płynnie i dogłębnie mój język. Poznałyśmy się w pracy. Rozmawiałyśmy rzadko, ale zawsze w interesujący, ciekawy sposób, niemniej była to powierzchowna znajomość. Nawet trochę mnie zaskoczył ten podarunek: sześć wydmuszek o przepięknych wzorach. Danych mi w Wielkim Tygodniu.

– Podobne są w Polsce, prawda? 
– Bardzo podobne, może nawet takie same, Ugne. Ta sama tradycja, stara tradycja…
Kiwnęła głową. – Tak myślałam, że ci się spodobają. Moja babcia je zrobiła. Rozumiesz tę kulturę.
– Jestem z niej! Jak ty!

Odtąd, od tej rozmowy, co roku ostrożnie rozwijam te wydmuszki z miękkich serwetek, w których są przechowywane do następnej Wielkanocy.

Obracałam je teraz w dłoniach. Małe dzieła sztuki. Każde jajko inaczej zdobione. Ile inwencji, wysiłku, ale z pewnością i radości, śmiechu przy wspólnej pracy. Przyjemności z przebywania razem. Ile tworzonych przy niej nowych więzów, przyjaźni. Ile rozmów i przemyśleń…

Czy rozumiemy symbolikę tego, co świętujemy? Czy zastanawiamy się nad tym spiesząc się, żeby stół był gotowy i nie zabrakło na nim tradycyjnych potraw?

Z Ugne straciłam kontakt na długo zanim wyjechałam z Nowego Jorku. Nawet nie pamiętam jak to się stało. Tak po prostu jak to z niektórymi znajomościami, które wchodzą w nasze życie, a potem je opuszczają. A jednak Ugne jest co roku obecna w mojej Wielkanocy, przez ten ciepły i dobrą ręką dany podarunek.

Wypakowałam teraz huculskie drewniane jajka.

Kupiłam je kiedyś w Warszawie, na Żoliborzu, od starej kobiety, która siedziała w kucki przy przystanku tramwajowym. To była późna jesień. Daleko do Wielkanocy. Kupiłam całą resztę tego, co miała w plecionym koszyku: trzynaście sztuk.

Pomarszczona twarz rozjaśniła się w uśmiechu: – To mogę wracać do domu! Dziękuję pięknie! Trudno mnie było sprzedać, bo nie sezon. Dziękuję! Mówiła śpiewną mową.

To ja dziękuję, powiedziałam i drewniane jajka w huculskie batikowe wzory powędrowały do Nowego Jorku, a w wiele lat potem, niedawno, na południową Florydę. 

Czemu nie porozmawiałam dłużej z tą kobietą? Bo się spieszyłam. Jedyne, czego się o niej w krótkiej rozmowie dowiedziałam, to to, że maluje je ze swoimi córkami. Tak sobie dorabiamy, powiedziała przysłaniając twarz przed listopadowym, słabym, ale świecącym jej prosto w błękitne oczy słońcem. Ciężko jest. Ciężko, dodała wzdychając. Ale zaraz uśmiech wrócił na twarz. Zdrowia pani życzę. Zdrowia, to najważniejsze. Przytaknęłam,

Te drewniane jajka są częścią mojej tradycji, mojego domu, mojego świątecznego rytuału. 

Lubimy nasze rytuały. Dają nam komfort. A przecież tworzymy je sami. Możemy je więc i sami zmieniać, przystosowywać do zmieniającego się wokół świata. Do tego naszego zawirusowanego w tej chwili świata też. Do tego czasu, który nazywamy „nienormalnym”, ale jest teraz normą, czy chcemy tego czy nie.

Może warto pomyśleć, co jest przyzwyczajeniem, a co jest istotniejsze, bo wychodzi poza ceremonialność, poza utarte zwyczaje, poza pozory?

Dziś wieczorem spotykam się na niewielkim skwerku porośniętym palmami z moimi florydzkimi dziewczynami. Będziemy rozmawiać siedząc na trawie i pozostając od siebie w bezpiecznej, półtorametrowej odległości. Opowiem im historię wydmuszek, mojego domowego rytuału.

Nie wiem, co słychać u Ugne, ale posłałam wiadomość do koleżanki z pracy, która była z nią w bliższym kontakcie. Wygrzebałam ten telefon po sporych wysiłkach! I dość szybko dostałam odpowiedź: „Jak miło, że się odezwałaś! Ugne pytała wiele razy o Ciebie! Jest na Litwie. Mam kontakt do niej. Nie ma twojego telefonu, ja też. Tak jakoś się rozstałyśmy, Bezsens! Trzymaj się!”

„Tak jakoś”.

„Tak jakoś” robimy sami. Doskonały czas, żeby to zmienić. Teraz, w czasie pandemii, która tak bardzo zakłóciła nasze życie. Teraz w czasie, który powinien nam uświadomić, co jest tak naprawdę ważne!