Wzięłam wszystkie trzy. Nie wiem, dlaczego. Instynkt przetrwania?
Były tylko trzy. Ostatnie. Leżały pełne smutku, zaniedbane, niechciane. Ludzie uwijali się wokół cebuli i czosnku. Patrzyli na miejsce po marchwi. Rozglądali się co by tu jeszcze.
To ja hyc i wrzuciłam te trzy do swojego wózka.
Poczułam się jakoś tak jak zdobywca. Zrobiło mi się dobrze. Upolowałam, zdobyłam, zadbałam! Moje prymitywne ja radośnie pompowało!
Co ja z tym zrobię, myślałam potem w samochodzie, już logicznie i po opadnięciu myśliwskiej adrenalinki. Co ja pocznę z trzema główkami nieekologicznie zasnutej w plastik kapusty. Do tego, aby rzecz była jasna i wiadoma dla wszystkich, mało designerska nalepka oznajmiała: „Zielona kapusta”. No przynajmniej wiem, co nabyłam!
Dziś dzień Świętego Patryka. W zasadzie kapusta, kartofle i wołowe albo inne mięso, powinno być na przecenie!
Ale ten rok jest bez zielonych koniczynek, bez chodzących po ulicach ubranych na zielono ludzi z butelkami piwa w rękach. Przynajmniej tu u nas. Bez zielonych włosów, kapelutków. Bez dźwięków kobzy. No i bez parady! Choćby parady wokół osiedlowego basenu, jak u mnie rok temu. Co prawda okazało się potem, że nasz kobziarz był Szkotem, a nie Irlandczykiem, bo irlandzkich kobziarzy zabrakło, ale większość nie miała o tym pojęcia, tylko Bridget się na tym poznała. – Nie ten akcent, nie ta spódniczka, i w ogóle. Machnęła lekceważąco ręką.
Ale jest 17 marca 2020, mam siedzieć w domu, nie wystawiać się i nie rozprzestrzeniać i nie narażać siebie i społeczeństwa. I mam trzy główki kapusty! Zdobycz w wojnie z pewnym wirusem!
-Nie było tak źle, powiedziałam do sąsiadki, która właśnie startowała po zakupy.
-Będziesz miała gości? Wielkie oczy spojrzały na moje trzy zieloniutkie główki.
-No skąd! Wzruszyłam ramionami.
-No to trochę dużo tego masz. Ale to się da przechować. Albo może ktoś będzie potrzebował?
Wypakowałam grzybki, imbir, stosy orzechów, zieleninę, ale wciąż w oczy mi wchodziły te kapusty. Zerknęłam na news w telefonie. Szaleństwa na plaży w South Beach. Wiadomo, przerwa wiosenna. Młodzież. Wirus nie straszny!
“Czy któraś z Was nie potrzebuje kapusty? Mam trzy główki” posłałam SMS do mojej miejscowej grupy. Pięć z nas jest w tej chwili tu na południu Florydy.
-Zrobiłaś na Patryka? Po co ci tyle? Pomyliłaś pandemie z huraganem? To Maryanne.
-Zrobiłaś? Sama? Coś ci jest? To Crissy,
-Wow, dzielna gospodyni! Czy to ty, Anno? To Barbara
-Zjadłabym kiszoną, taką, jaką robiła moja mama w Quebec! To Mireille
Żadnej inicjatywy i żadnej pomocy. Postawa roszczeniowo konsumpcyjna. No i jak z nimi żyć po obywatelsku?
“Kiszona”, utkwiło mi w mózgu. Google. Przepis. Jest!
A czemu nie, pomyślałam! Jestem kobietą niezależną, samodzielną finansowo, lubię przygodę…
-Robię kiszoną, puściłam grupie.
Kroiłam na początku z pewnym wysiłkiem. Zmieniłam noże. Gdyby nie moja ambicja, poddałabym się. Ale nie, ukiszę, żebym miała sobie naciągnąć mięśnie nadgarstków!
– Masz kminek? Moja ciocia robiła z kminkiem i marchewką!
– Przesyłam ci link po angielsku, ale i po polsku
– Dasz spróbować?
– Pomóc ci. Będę stała o sześć stóp!
Aaaa. Dziewczyny się ożywiły! A jednak! Nie mogłam odpowiadać, tylko zerkałam, władając coraz sprawniej moim japońskim nożem. Jakaś pozostałość albo prezent. Nie pamiętam.
-Kminek…Czy to to samo co cumin?
-Nie, nie, caraway, to nie cumin. Cumin masz w humusie! Teraz już były wszystkie cztery na głośnomówiącym. Zrobiło się miło!
W desperacji spojrzałam na moją bardzo przerzedzoną półkę z przyprawami. Niedźwiedzi czosnek? Skąd to? Jakaś pozostałość albo prezent.
I nagle głos Barbary:
-Jak nie masz to podejdę za chwilę, idę z psem.
Marchewka…no nie było w sklepie. Wyżarta, wykupiona. Wiadomo, ludzie kupują na zapas co się nie psuje, powiedział miły sprzedawca. – Nie wiadomo po co, bo to nie huragan. Woda i prąd będą!
– Mam marchewkę, na surówkę. Dam Barbarze, przyniesie ci! To Crissy.
No proszę! Mobilizacja. Trzeba tylko zainicjować. I mieć koleżanki, które się piekielnie nudzą…To złośliwość, wiem.
Poszatkowałam. Dobrze, że miałam wielką salaterkę. Właściwie miskę. Przypomniałam sobie o niej i wyjęłam z garażu.
-Dobrze umyj!
-Zdezynfekuj!
-Wyparz!
-Powstrzymaj swoje konie, Crissy. Nie przeskakuj etapów!
Co ja bym bez was zrobiła, dziewczyny, mruknęłam pod nosem.
Posoliłam. Sól himalajska. Niewiele. Skąd? Jakaś pozostałość albo prezent
I teraz miałam czekać “aż puści sok”, więc mogłam włączyć się aktywnie do rozmowy.
– Czy w ogóle wiecie dziewczyny, jakie to będzie potwornie, zastraszająco, piekielnie i niesłychanie zdrowe?
– Tak – Barbara ugryzła jabłko i gapiła się w ekran obok telefonu. W źródło wiedzy: Google. – Pełno probiotyków. Więcej niż w jogurcie. Ale oczywiście, jeśli się uda…
– Co straszysz! Jasne, że się uda.
– No ja tam nie wiem, dla mnie to trochę to obrzydliwe, sama myśl grzebania rękami w surowej kapuście…jak ja mam to potem jeść! Beeeee!.
Okrzyk oburzenia z trzech gardeł. Same soprany. Maryanne została przegłosowana wysokim C!
– No widać, że jesteś Amerykanką !
– A wy to nie?
– Ale tylko ty i Barbara z dziada pradziada. Reszta nas to świeższe nabytki. Zapomniałaś, że kilka pokoleń temu jedliście tu wszystko. I podroby i flaki i golonkę. I kiszoną kapustę! W końcu nie nazywa się to po angielsku, bo „sour KRAUT” to tylko połowicznie po angielsku. Przywieźli to wygłodniali emigranci z Niemiec. W moim języku to “kiszona kapusta”.
Maryanne się wykrzywiła. – No może i zdrowe. No na pewno, ale to dla mnie obrzydliwe!
-Make kapusta great again, zawołała Crissy.
W końcu wszystkie razem, choć wirtualnie, skończyłyśmy to wspólne kiszenie. I umówiłyśmy się na oglądanie filmu. Każda u siebie, ale razem.
Nie wiem, jaka będzie ta moja kapusta, czy się uda. Ale czy o to chodzi?
Udała się Crissy, Barbara, Maryanne i Mireille. Udałyśmy się sobie nawzajem.
Późnym wieczorem zadzwoniła Mireille.
– Fajnie, że nas w to wkręciłaś, bo wkręciłaś nas, prawda?
– Nie Mimi, po prostu zachciało mi się dobrego, taniego, naturalnego probiotyku!