Nasza rozmowa była zbyt długa. Czułam się trochę skołowana, rozkojarzona, emocjonalnie zmęczona. Tyle pytań, tyle terminów z dziedziny, którą się nigdy nie interesowałam. I to czerwone wino. Gęste, taninowe, nęcące wanilią i czekoladą…Wino z doliny Rodanu, ale to skąd jest, nie miało teraz większego znaczenia.
Tak, zdarzyło mi się to już przedtem, potwierdziłam wyraźnym skinieniem głowy. Zmęczonej głowy. Pamiętam całe wydarzenie dokładnie.
Co znaczy dokładnie, usłyszałam? Wiesz, że pamięć funkcjonuje w dziwny, może raczej nasz mózg zachowuje informacje w pewien, odpowiadający nam sposób.
No więc dobrze, zgodziłam się, to będzie wersja tego, co mi się przydarzyło, według tego jak zachował to mój rozhuśtany tego dnia umysł.
Wracałam do domu późno. Wyjechałam z Midtown gdzieś po jedenastej. Zmęczona, trochę wymięta, z tym głębokim przeświadczeniem, że muszę bardzo uważać, jak prowadzę, bo moje postrzeganie jest nieco naruszone nerwowym i, co tu dużo mówić, w rezultacie jałowym profesjonalnie dniem.
Znalazłam się na Queensborough Bridge, w idealnej, prawie absurdalnej w Nowym Jorku pustce tej pory… Kilka żółtych taksówek, jeszcze mniej innych samochodów. Luksusowa jazda nocą. Zjechałam z mostu omiatając, jak prawie codziennie, roztargnionym wzrokiem panoramę miasta z drugiej strony East River. Tego zwariowanego miasta, które się lubi nie lubiąc go, na które się psioczy i używa wielu zbędnych przymiotników w określeniu jego braku przymiotów, ale za którym się tęskni, kiedy się jest od niego daleko, doceniając wtedy, że jest na co psioczyć, mieszkając w nim.
Byłam na 21 ulicy, już niedaleko Grand Central Parkway, która miała mnie spokojnie i bezpiecznie doprowadzić prawie do mojego domu. I wtedy poczułam nieobecność. Moją własną. Zawieszenie komunikacji. Jak ekran, który zastygł, zamarł.
To prawda, że po drodze zablokowałam myśli o pracy, bo dość miałam przepychanek tego dnia, i zastanawiałam się czy w ogóle usnę, czy od razu po przyjeździe napiję się Barbera d’Asti, które otwarte wczoraj, kusiło na kredensowej szafce w kuchni. A może najpierw się rozbiorę, wezmę długi prysznic, a kieliszek z winem będzie kojąco oczekiwał w pokoju.
Wezmę jeszcze na ręce mojego Tygryska, który wieczorami siedzi na parapecie i cierpliwie czeka na mnie, żeby mi opowiedzieć najważniejsze przeżycia dnia krótkimi miauknięciami, a potem przeciągłym, ciepłym, rozleniwiającym mruczeniem.
Pamiętam, że jechałam Astorią, kiedy spostrzegłam postać kobiety od stóp do głów spowitej w czerń. Ta dzielnica tak bardzo się zmieniła, odkąd chciałam tu, wiele lat temu, wynająć mieszkanie. Wtedy była grecka.
Kobieca postać jakoś mnie zaniepokoiła. O tej porze sama w dzielnicy, gdzie rano, kiedy jechałam na Manhattan, widziałam sporo takich postaci. Głównie z dziećmi. W czerni aż po czubki palców. Tylko te małe przecięcia materiału na wysokości oczu pozwalały patrzeć na świat wokół. Na pobliskim placu zabaw pochylały się nad swoimi maluchami, którym podnosiły foremki, podawały lalki, odrzucały kolorowe piłki. Czasem stało ich kilka i rozmawiały ze sobą żywo gestykulując. Materiał na ustach wydymał się wtedy jakby chciał dostosować się do wypowiadanych słów. Czerwone światło pozwalało mi na te obserwacje. Ale teraz nocą, myślałam, co ta kobieta robi sama podążając długimi krokami chodnikiem. Gdzie jest jej dom i czy go ma, a może właśnie go opuściła i biegnie w pustkę po jakiejś kłótni.
I następna rzecz, którą pamiętam, to zjazd z Grand Central Parkway na College Point.
Trzymałam ręce na kierownicy, byłam cały czas obecna w moim samochodzie. a jednak mnie kilkanaście minut w nim nie było. Nie pamiętam, żebym aktywnie i świadomie jechała uważając na to co dzieje się wokół mnie.
Stanęłam na podjeździe. W oknie i siedział Tygrysek. Widziałam przez szybę otwierającą się w niemym przywitaniu mordkę. Żebym była nie wiem jak zmęczona, zawsze uśmiechałam się na ten widok, na ten przejaw naszej przyjaznej zażyłości.
Barbera d’Asti czekało na mnie cierpliwie. Wino z Piemontu. Przydałaby mi się taka ucieczka do małych wniosek, z których pochodziło. Taka fuga. Nieobecność. Inna niż ta tego wieczoru w samochodzie.
Może to był sen na jawie, ten mój powrót do domu. Przynajmniej ta jego część, nad którą nie miałam żadnej kontroli. Dosłownej kontroli, jaką pragniemy mieć, my, istoty ludzkie, stawiające na rozum, tak wychowani, wtłoczeni w takie myślenie. Nie ufaj zmysłom, bo nigdy nie wiesz, kiedy cię zawiodą! Ufaj logice rozumu. A w tej mojej nocnej jeździe, niczego nie dało się wytłumaczyć rozumem.
Kartezjusz. On miał sen/nie sen, który uważał za proroctwo. Ujrzał w nim słownik. Słownik poezji filozoficznej. Uznał to za odpowiedź na pytanie, co ma ze swoim życiem począć. W trakcie tego snu, który miał zadecydować o jego przyszłości, wiedział, że to jest sen. Zdawał sobie sprawę, że jest w stanie snu, że to, czego doświadcza jest poniekąd świadomym snem.
Sięgnęłam po kieliszek. Ale ja nie miałam żadnego snu. Po prostu mnie nie było!
Nie porównuję się z siedemnastowiecznym filozofem, ale może i ja śniłam na jawie. Z pewnością jednak nie był to sen przesłanie, bo niczego nie pamiętałam. Prowadziłam samochód. Mój rozum, moje nawyki prowadziły, a ja przebywałam w stanie nie-jawy, ale i nie snu, w jakimś pośrednim stanie nie mieszczącym się w moim postrzeganiu, w tym, co postrzegać byłam nauczona. I mnie zdarza się, że we śnie wiem, że to sen, ale z tym, co teraz przeżyłam, nie miało to żadnego podobieństwa.
Ta rozwiana na lekkim wietrze czarna szata, szeroko obejmująca sylwetkę w nią spowitą. I te dziwne trampki, snikersy, coś w tym rodzaju. Zaskakująco różowe, nie czarne. I święcące, wręcz przykuwające uwagę! Różowa inność w czerni. Suta suknia. Hidżab zakrywający twarz. Szparki oczu. I różowe, połyskliwe snikersy. A może to moja senna wyobraźnia wdarła się w jawę…
Jadąc do pracy następnego ranka, nie myślałam o mojej przygodzie z pogranicza jawy i snu. Rozmawiałam przez telefon z moją odpowiedniczką w Genewie. Różnica czasu. Moja poranna jazda często tak wyglądała.
Nie zobaczyłabym jej. Nawet na pewno. Nie zobaczyłabym jej, gdybym nie musiała zatrzymać się na czerwonym świetle. Biegła. Czarna lekka suknia, która miała ją oblekać od stóp do głów, nie pozwolić odgadnąć najmniejszego kawałeczka jej ciała, unosiła się nieco, tak że było widać, tak, różowe snikersy! Połyskliwe, nabijane sztucznymi brylantami, które prowokacyjnie skupiały światło i rozsiewały tani blask. Miała w rękach, rękach pokrytych czarnymi rękawiczkami, różowy telefon, który trzymała przy uchu, stale biegnąc. Zatrzymała się na czerwonym świetle dla pieszych. Ja ruszyłam spod świateł. Patrzyłam na nią. I przez moment wydawało mi się, że ujęte w małe szparki ogromne, podczernione kolem oczy, że te oczy szukały moich!
To w chwilę po tym, jak ją zobaczyłam w nocy, przestałam być obecna albo byłam gdzieś między jawą a tym czymś. Tym razem wszystko było normalnie. Dalej rozmawiałam z Genewą. Słyszałam siebie mówiąca, odpowiadająca na pytania. Słyszałam siebie, ale z oddali, jakbym słuchała kogoś obcego. Jednak mówiłam do rzeczy.
Wieczorem, kiedy zjeżdżałem z Queensborough Bridge, poczułam obawę. Nie miałam ochoty skręcać, ale to była najkrótsza i najmniej zatłoczona droga. Hej, racjonalnie rzecz biorąc, to było przecież niemożliwe! Całe moje wychowanie, kultura, w której wyrosłam, mówiły mi, że nie mam i nie mogę mieć racji. Że nie mam prawa się obawiać! Panuje przecież nad sobą swoim rozumem, działam poprzez swój mózg. Nie kiwaj tak proszę głową!
Tym razem wracałam trochę wcześniej, jeszcze było prawie widno, właśnie zaczynała się ta szara godzina, kiedy dzień nie umie się już oprzeć nocy, a kolory gęstnieją i rzędna, bledną, płowieją…
Czerwone światło. Wcześniej była zielona fala, ale widać ktoś przycisnął guzik przy przejściu. ONA? A może to inna kobieta odziana w długą czarną suknią, z zakrytą twarzą. Dwa otwory na oczy. Jak rozpoznać?
Różowe snikersy przebiegły raźnie przed maską mojego samochodu. Rozsiewały blask tanich szkiełek. Czy wydawało mi się, że lekko uniesiona ręka wykonuje ruch pozdrowienia? Ale przecież to wszystko nie było możliwe. Tego po prostu nie było!
Byłam przekonana, że nie wariuję, ale nie umiałam sobie wytłumaczyć, jak znalazłam się na zjeździe z Grand Central na College Point.
A czemu chcesz to sobie “tłumaczyć”? Mój rozmówca rzucał jedną ręką jedwabne, kolorowe kulki tygryskowi, a ten cierpliwie przynosił je z powrotem, a w drugiej trzymał kieliszek z Barolo. Przyniósł je po naszej rozmowie o winach z Piemontu. I po poprzedniej rozmowie, kiedy u niego piliśmy to wino znad Rodanu. Hermitage, pstryknął mi usłużnie mózg. Tak się nazywało, co w tej chwili nie miało żadnego znaczenia…
Czemu chcesz to wiedzieć, ogarnąć rozumem, czy może raczej tą niewielką częścią mózgu, której świadomie używasz? Czy nie możesz założyć, że czegoś nie ogarniasz? Że gdzieś idziesz na żywioł zmysłów? Że nie wszystko masz zaplanowane jak ta twoja poranna i wieczorna jazda. Nie tłumacz sobie! Basta. Zrobił szeroki gest ręka, ręką, w której trzymał kieliszek, a złote oczy Tygryska podążyły za nią.
Zrób sobie założenie, że nie nad wszystkim panujesz. Nie nad wszystkim będziesz panować. Nie nad wszystkim musisz panować. Ja bardzo bym chciał doznać tego, co ty. Na prawdę!
Rzucił kulkę, ale mój kotek miał już dość zabawy. Podszedł do mnie, zmrużył oczy. Chciał wskoczyć na kolana. Skinęłam przyzwalająco oczyma.
Widzisz, z nim rozmawiasz pozarozumowo, jeśli mogę tak powiedzieć. I zezwalasz na to, bo to jedyna instynktownie używana, możliwość komunikowania się z Tygryskiem!
Wiesz, co ja o tym myślę? Mój znajomy parapsycholog nalał nam wina. Myślę, że jesteś otwarta na przekaz. Na jakiś przekaz. Może bardzo istotny. Na pewno intrygujący. Ale na razie nie jesteś gotowa go przyjąć.
Przekaz różowych snikersów? Zachichotałam, ale powstrzymałam się, bo on zrobił pojednawczy gest ręka, nachylił się i pogłaskał Tygryska po łebku. No przekaz, dobrze nazwij to przekazem różowych snikersow, bo to tę kobietę odróżniało od reszty. Jak ci to wytłumaczyć…
Prosto, proszę cię bardzo, wytłumacz to prosto.
Rozejrzał się. Mam! Używasz bluetooth, prawda? Muzyka, której teraz słuchamy to Spotify albo Pandora, prawda? Masz to urządzenie sparowane z tabletem na przykład.
Przytaknęłam.
No więc tu też jesteś sparowana. Twój mózg jest w trybie wykrywalnym. Wybiórczo wykrywalnym. Dla tych różowych snikersów. Odbierasz, ale na razie nie masz pełnego przekazu, może dlatego, że twoja racjonalność na to nie pozwala. Byłoby cudownie kontynuować ten eksperyment.
Czy mam opcję, pomyślałam sobie, kiedy już zostałam sama z kotem śpiącym teraz na moim łóżku. Czy mam opcję, jak w połączeniu z bluetooth? Bo jeśli mam, to nie chciałabym być w trybie wykrywalnym. Nie mam ochoty być sparowana z różowymi snikersami. Nawet jeśli mają dla mnie jakieś przesłanie tysiąclecia! OK, pewno wiele osób by się tym podnieciło, ja nie. I pewnie, gdybym to opowiedziała, wiele osób czułoby niedosyt wrażeń! Uważałoby, że powinnam była postąpić inaczej. Pójść na wielką przygodę z nieznanym. Ale ja nie chciałam. Różowe snikersy źle wybrały! Niech się podłączą gdzie indziej!
Tak, zdecydowanie chcę być w trybie niewykrywalnym! Niewykrywalna dla wszystkich naokoło.
Na wszelki wypadek pojechałam następnego dnia dłuższą, ale omijającą strefę różowych snikersow, trasą!