Maybe there’s a God above…”

– Ledwie cię namówiłam! Wyciągnąć cię z domu nie można od twojego powrotu z Europy!
– Nie, nie, po prostu trochę się zagrzebałam w tej mojej pisaninie.  Usiłuję nadrobić nieobecność, ale bardzo chętnie z tobą pojadę na koncert!
– Twoja następna książka, nad tym teraz siedzisz?
– Nie tylko, ale tak.  Straciłam trzy czwarte, kiedy mój twardy dysk rozprysł się w Warszawie na drzazgi, mówiłam ci o tym.  

Odwróciłam się do mojej przyjaciółki.    Odpowiedział mi lekki uśmiech i spojrzenie wielkich piwnych oczu. Kubańsko-brazylijska piękność o mlecznej, perłowej cerze.  Kiwnęła głową.

-Mhm, mówiłaś, ale myślałam, że coś się dało odzyskać. Nie? Okropne. Tyle twojej pracy! Gdzie ja teraz skręcam, pamiętasz? Byłyśmy tu w zeszłym roku…

–  W zeszłym roku?  A może to było dwa lata temu, czy już trzy, wtedy, kiedy się poznałyśmy.  Skręć teraz z Glades i zwolnij, wiesz jak łatwo się zgubić na terenie FAU!

– Jak łatwo my się gubiMY, my, Anna, my! Roześmiała się.
To prawda, obie z Ghislaine mogłyśmy się zgubić w każdym, dowolnym miejscu!

Florida Atlantic University to ogromna, ciągle rozbudowywana przestrzeń. Pawilony, garaże, dormitoria, audytoria.  Nie jest najwyżej postawiony w rankingu uniwersytet publiczny Południowej Florydy, ale karmiony środkami stanowymi nieźle opiera się kryzysom finansowym, a i politycznym. 

Błądziłyśmy długo, bo oznaczenia na terenie FAU należą nie tylko do rzadkich, ale i nieco mylących. Pomógł w końcu Google z mojego telefonu i Ghis zaparkowała zgrabnie swojego Jaga dokładnie i precyzyjnie naprzeciw Carole and Barry Kaye Audytorium

Wielka hala była prawie pełna.

– Pewno sporo rodzin i znajomych, jak zawsze. Pokazała w górę:
– Chcesz tam, wyżej? Tam świetnie widać i słychać. A będziemy dalej od tego wszystkiego.

W tym momencie podszedł do nas ciężkim, niepewnym krokiem niemłody, otyły mężczyzna o siwej czuprynie i brodzie morskiego wilka, a może to była broda hemingwayowska?

– Ghislaine A…? 
Ghis uprzejmie się uśmiechnęła.  Byłam pewna, że nie wiedziała kto przed nią stoi.

– Joe, Joe S…, byłem z twoim mężem w Wietnamie. Pracowaliśmy razem. Odnaleźliśmy się po latach. Spotykaliśmy się czasem.  Na piwie.  Opowiadał mi o tobie, nie wiem, czy opowiadał tobie o mnie…poznałem cię z fotografii. 
– O tak! Ghis kiwała głową. – O tak, oczywiście!  Jej entuzjazm zabrzmiał sztucznie.
– Może porozmawiamy później, może moglibyśmy usiąść na kawę. Wyjął wizytówkę, zadzwoń proszę.

Na scenę wchodził chór.  Członkowie orkiestry rozlokowali się już wcześniej na swoich miejscach.
– Chyba zaczynają, miłego wieczoru, Joe. Miło cię było poznać! 
Mężczyzna pozdrowił nas obie skinieniem głowy i odszedł. Z pewnością nieco zawiedziony.

Ghis zgniotła   wizytówkę szybkim, niecierpliwym ruchem. Zobaczyła moje spojrzenie.
– Chcę to mieć za sobą rozumiesz? A nie rozprawiać jak i dlaczego. Przecież wiadomo, że tak cierpiał i tak wcześnie umarł przez to pomarańczowe świństwo!
– No, ale w końcu przyszłaś tu na koncert orkiestry USAF, amerykańskich sił powietrznych, w których twój mąż służył. 
– Tak, mój Joe w nich służył, kiedy był w Wietnamie, ładował te paskudztwa do samolotów. I pojemniki do helikopterów.  Wiesz przecież.  “Defoliant i herbicyd”. 
Wiedziałam. 

Na scenę wkroczył poczet sztandarowy. Hymn.  Wstałyśmy. 

Wiedziałam. Joe był “przypadkiem”, jednym z wielu, którzy chorowali, umierali lata po zetknięciu się z “herbicydem”, a de facto z bronią biologiczną!
Usłyszałam wzruszony głos Ghis.
– Strasznie fałszowałam? Co, powiedz? Nie powinnam śpiewać, ale tak lubię ten nasz hymn. Jestem wtedy taka dumna, że jestem Amerykanką!
Ja też, pomyślałam.

Tempo koncertu było marszowe, dowcipy   prowadzącego   przewidywalne, mieszczące się w wojskowym etosie, swojskie.

Co odczuwam: jakieś patriotyczne odruchy, chęć przynależności, reagowanie “jak trzeba”, “jak się powinno”. Czy chcę wpisać się w odpowiednie ramy, które pozwalają złudnie, a więc łagodniej, pojmować rzeczywistość? Dualizm.  Trochę jak oddzielenie ciała od umysłu…

– Ten trębacz był boski prawda, Anna?… Już niedługo będzie ta część…

Na koniec koncertu wykonywano pieśni poszczególnych rodzajów broni sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych. Przy każdej z nich, wzywano weteranów, ich rodziny i przyjaciół do powstania z miejsc.  To miał być rodzaj hołdu. 

– Na samym końcu będą siły powietrzne.  Jak myślisz, powinnam wstać? 
– Wtedy wstałaś. Czemu nie teraz?

Rozbrzmiewała   już pieśń Air Force: “Off we go into the wild, blue yonder”, kiedy Ghis wyrzuciła z siebie:
– Nie wstaję! Nie mogę!

Wyszłyśmy w wilgotną, gorącą, jesienną noc.

– Wiesz, odezwała się już w samochodzie, kiedy wyjechałyśmy na drogę szybkiego ruchu, I-95.  – Ja wiem, że on nie miał żalu, ale ja zawsze miałam.  Uważałam, że nie chorowałby tak okropnie i nie umierałby tak strasznie, gdyby nie te pojemniki, które ładował na samoloty. 

Ghis straciła męża ponad trzy lata temu.  Na poprzednim koncercie wstała.  Powiedziała, że robi to dla swojego Joe. Dualizm. Oddzielenie zła od dobra?

– Może w przyszłym roku, wiesz, wstanę, może…. wstaniesz ze mną? Jako przyjaciółka?

Jasne.  Pojadę.  I wstanę razem z tobą, Ghis. Zrobię to dla tych wszystkich tysięcy ofiar pomarańczowego czynnika. Agent Orange. Herbicyd, defoliant w moim ulubionym, pomarańczowym kolorze. Dualizm? Istnienie dobra i zła, koło siebie, ocierającego się o siebie, przenikającego się?  Czynnik w moim ulubionym kolorze. Agent orange.

Chodziło mi po głowie wspaniale wykonane przez chór USAF Cohenowskie “Halleluja”.

“And love is not a victory march
It’s a cold and it’s a broken Hallelujah…”

– Wiesz, odezwałam się już tuż przed domem.  – Postanowiłam, że w mojej następnej książce będzie twój mąż.  To znaczy, jeżeli pozwolisz.  To nie będzie dosłowność, nie wrzucę tego tak surowo.  Po prostu motyw.  Pomarańczowy czynnik…

– Anna! Ghis uniosła rękę ku sercu. – Oczywiście! Szkoda, że to nie będzie po angielsku, przetłumaczysz mi? To ta następna książka.  “Moja noc z Irmą”? 

– “Moja noc z Irmą”. Tak.

– Będzie Polakiem z pochodzenia, jak mój Joe? Przetłumaczysz mi?
– Pewnie, chętnie.  I obie w przyszłym roku wstaniemy na tym koncercie. 

Ścisnęła moją rękę.

Dualizm. Odrębność, ale nie rozdzielenie. Niemożliwość, niemożność rozdzielenia… 

“And it’s not a cry that you hear at night
It’s not somebody who’s seen the light
It’s a cold and it’s a broken Hallelujah…”