Na “Deszczowy dzień w Nowym Jorku” poszłam nie ze względu na to, że ostatni film Woody Allena został “wyklęty” w Stanach, ale z powodu Manhattanu. I już po pierwszych scenach zatęskniłam. Za zapachem, za widokami Central Park. To był Woody Allen, ale oglądany przez gazę, jak wielkie diwy kina. Wyciszony łagodny. Bardzo się cieszę, że Europa wzruszyła ramionami na super correctness Stanów Zjednoczonych. Niech oni sobie tam nie dopuszczają tego filmu na ekrany, my tu chcemy oglądać ostatni obraz wielkiego reżysera. Romantyczna komedia w nie przesłodzonym opakowaniu. Brak wielkich nazwisk na plakatach dobrze temu filmowi zrobił.
Nowy Jork Woody Allena poruszył amerykańską część mojego ja, A może raczej tę Manhattańską jego część. Bardzo chciałam wrócić, zanurzyć się w tym swoistym szaleństwie. Będę tam w październiku a jest dopiero sierpień!
Na szczęście koło kina “Wisła” jest świetne miejsce w którym zafundowałam sobie nagrodę pocieszenia: dwie kulki malinowego sorbetu. Wszystko wróciło do normy.