Cate Blanchett jest Australijką i Amerykanką.

To nie jest żadna rewelacja. To prawda,  że ja postrzegam ją jakoś bardziej jako Amerykankę, mimo że nie zapominam: jej mąż jest australijskim pisarzem,  dzieli czas między oba kontynenty. Inaczej mówiąc jest w niej coś typowo amerykańskiego bo jest “skądś”. 

Wczoraj  zobaczyłam ją w jej ostatnim filmie: “Gdzie jesteś Bernadette”. Wszystko mogło było być okej.  Początek odebrałam jako rodzaj sarkastycznej komedii na temat ludzi bez pieniężnych kłopotów i z nieco wymyślonymi problemami.  Była denerwująca w swoich przerysowanych reakcjach, mąż korpo w Microsofcie. Też nie lubię Microsoftu. Tu ją rozumiałam ;))

Ale potem zupełnie nieźle i ciekawie,  obiecująco nakreślony scenariusz zatrzymał się gdzieś w połowie filmu. Jak wryty! Nagłe przewalutowanie.  Powiedzmy z euro na dolary. Przełączenie wajchy na hollywoodzką poprawność. I od tego momentu przewidywalna nuda. Group hug. Łzy.  Zagubienie w pozorze i snobizmie i odnalezienie się w naturze. Na Antarktyce. Oryginalne. Trochę pingwinów wokół skałek na których wygodnie siedzą najpierw tata i córka a potem cała trójka: tata mama córka (i nie dostają wilka!). Mdła bajka.  Amerykańska. Może byłoby lepiej gdyby to był film australijsko-amerykański ;)) No i chyba wrócę do zasady żeby nie chodzić do kina “na aktorów” a “na film”.

A Cate Blanchett atrakcyjna, ale chyba nieco zagubiona…

PS: Ciekawa perspektywa patrzenia na USA, na Amerykę  z zewnątrz , ale z zewnątrz, do wglądu w mojej książce. Można zerknąć, nie zaszkodzi.